Zapraszam do lektury.
Alexandretta
***
- Nie rozumiem twoich wątpliwości – Caroline spoglądała na
mnie lekko zaskoczona – Nadia, to dla ciebie ogromna szansa!
- Wiem, Caroline – westchnęłam. – Ale nie jestem pewna. Po
prostu…
- Niech zgadnę – przerwała mi. – Peter.
- Dobrze wiesz, jakie ma podejście – usiłowałam się
wytłumaczyć. Dla niej Peter był tylko zaborczym narzeczonym, prawda była nieco
inna, ale nie zamierzałam nikogo wtajemniczać w swoje problemy. Przynajmniej
tak długo jak nie kolidowały z moją pracą.
- Nie interesuje mnie to – Caroline potrafiła być
bezwzględna. – Poza tym, to nie jest prośba. To polecenie służbowe. Wiesz, że
nie mam nikogo innego na miejsce Morgan. A ona za trzy miesiące rodzi i jest
już naprawdę zmęczona. Przejmiesz jej obowiązki i nie ma dyskusji.
- Caroline, proszę – jęknęłam. – Daj mi choć dzień…
- Nie mam dnia – moja szefowa była nieubłagana. – Zaczynasz
jutro. I jeszcze jedno, Nadio… Ja wiem, że ty go kochasz. I on kocha ciebie.
Podobno. Dlatego nie pozwól mu, żeby cię ograniczał. Jesteś mądrą kobietą,
jesteś świetnym prokuratorem. A to dla ciebie wielka szansa na kolejny awans,
żeby twoja kariera ruszyła z kopyta. Nie możesz do końca życia oskarżać
drobnych złodziejaszków!
- Dlaczego? – spojrzałam na nią żałośnie. – Mnie jest tak
dobrze… Poza tym, nie wiem czy sobie poradzę…
- Dlaczego wątpisz w swoje umiejętności? Bo Peter powiedział
ci kiedyś, że się nie nadajesz??
- Słyszałaś? – zaczerwieniłam się.
- Tylko ja – podkreśliła pierwsze słowo. – Nic ci nie
powiedziałam, bo zazwyczaj nie wtrącam się w prywatne sprawy swoich
pracowników. Ale, mam wrażenie, to zaszło za daleko. Zmieniłaś się. Kiedy
zaczynałaś pracę miałaś w sobie więcej entuzjazmu, więcej radości, więcej…
wszystkiego. Teraz… - zawahała się. – Stale jesteś smutna, przygaszona. Nie
śmiejesz się, nie żartujesz, unikasz wspólnych wyjść. Ja rozumiem, że Peter
może być zazdrosny, ale nie uważasz, że ostatnio trochę przesadza?
- Nie rozumiesz, Caroline – spojrzałam na nią poważnie.
- To mi wytłumacz – zaproponowała.
- Może kiedyś – uśmiechnęłam się blado. – Na razie… nie
jestem w stanie.
- Dobrze więc – Caroline się poddała. – Jedź do domu.
Zaczynasz jutro, punkt ósma.
Zjechałam
na podziemny parking i z ociąganiem poszłam w kierunku swojego auta. Cholera,
cholera, cholera. Nie było dobrze. Caroline nie dała mi szansy. Wiedziałam, że
mój awans nie spodoba się Peter’owi. Mój narzeczony był… specyficznym
człowiekiem. Nienawidził, kiedy moje sukcesy przyćmiewały jego. Między innymi
dlatego odsunęłam się na bok, zadowalałam się papierkową robotą i pomniejszymi
sprawami. Na początku, bo tak go kochałam, że zrobiłabym wszystko, żeby był
zadowolony i w dobrym humorze. A teraz… chyba tylko, żeby go nie drażnić. Więc
skoro tak, to dlaczego wciąż z nim byłam??
Przekręciłam
kluczyk w stacyjce i wyjechałam z parkingu. Włączając się do ruchu, pomyślałam,
że w ogóle nie mam ochoty wracać do domu. Od pewnego czasu tak było, a ja nie
potrafiłam zrobić nic, żeby to zmienić. Caroline twierdziła, że kocham Peter’a,
ale ja codziennie miałam coraz większe wątpliwości. Byłam mniej więcej w
połowie drogi, kiedy przypomniałam sobie naszą poranną rozmowę.
- Matko kochana! – jęknęłam z przerażeniem w głosie. –
Kolacja! Peter mnie zabije! – rzuciłam szybkie spojrzenie w lusterka wozu i
gwałtownie skręciłam kierownicą. Rodzice Petera, u których miała się dzisiaj
odbyć obowiązkowa kolacja rodzinna, mieszkali po drugiej stronie Potomaku.
Jednak coś źle wyliczyłam, a raczej ten samochód pojawił się znienacka, bo
przód mojego auta idealnie wkomponował się w bok granatowego Dodge’a. Zderzenie
nie było zbyt silne, ale tak nieoczekiwane, że z przerażenia zamknęłam oczy.
Poczułam, że moja głowa leci do przodu i lekko uderza o kierownicę. Nagły ból
sprawił, że z oczu poleciały mi łzy. Oszołomiona, siedziałam na fotelu, myśląc
nie o tym, że boli, tylko, że jeśli się spóźnię, nie skończy się awanturą.
- Wszystko w porządku? – drzwiczki się otworzyły i do moich
uszu dotarło pytanie zadane męskim, surowym głosem. – Jest pani ranna?
- Nie… chyba nie – wymamrotałam, odwracając się w kierunku
głosu i usiłując wysiąść. Mężczyzna, w płaszczu, o siwych włosach i
niebiesko-stalowym spojrzeniu, pomógł mi bez zastanowienia.
- Chyba nie? Nie wygląda pani najlepiej…
- Uderzyłam się – pomacałam się po czole, ale wyczułam tylko
małego guza.
- Wezwać karetkę?
- Nie, nie! – zaprotestowałam gwałtownie. – Nic mi nie jest.
Naprawdę… - mężczyzna popatrzył na mnie z powątpiewaniem, ale nie nalegał. –
Nie sprawdza pan samochodu? – zdziwiłam się po chwili.
- Nic mu nie jest – wzruszył ramionami. – To mocny wóz, byle
stłuczka mu nie zaszkodzi. Pani też jest całe, ma tylko lekko zarysowany
zderzak…
- Żadnej szkody? – zdziwiłam się.
- Dajmy sobie spokój – machnął ręką. – Trochę się spieszę.
Da pani radę jechać?
- Dam – odpowiedziałam. Facet patrzył na mnie uważnie, ale
widać uznał, że nie kłamię, bo skinął lekko głową, wsiadł i odjechał. Zrobiłam
to samo, coraz bardziej przerażona wizją kolacji u rodziców Peter’a.
Zdążyłam w
ostatniej chwili. Kolacja przebiegła w zwykłej, drętwej atmosferze, na
rozmowach o pracy i o sukcesach jedynego spadkobiercy rodu Johnson’ów. Cóż,
wielki Pan Adwokat w osobie mojego narzeczonego, syn równie wielkiego adwokata
i wnuk sędziego Sądu Najwyższego był w swoim żywiole, opowiadając o wygranych
sprawach. Ja głównie milczałam, bo czym się miałam chwalić? Że znalazłam
kolejne błędy proceduralne w dokumentach i udało mi się je naprawić? Zresztą
Peter nie dopuszczał nikogo do głosu, a już na pewno nie mnie. Przecież dla
nich byłam nikim, nie miałam w rodzinie adwokatów ani sędziów. Do wszystkiego
doszłam sama, ciężką pracą. Nie miałam perspektyw na wspólnictwo w jakiejś
kancelarii, ani tym bardziej na swoją własną. Byłam… No właśnie, kim byłam?
Nawet jako narzeczona Petera nie miałam prawa głosu. Jakby wszyscy mieli
nadzieję, że Pan Adwokat jeszcze zmieni zdanie i spiknie się z jakąś urodziwą
córką znanego prawnika. Szlag.
- Nie rozumiem, jak mogłaś się spóźnić – powiedział do mnie
Peter, kiedy wróciliśmy do domu. W jego głosie usłyszałam wyrzut.
- Nie spóźniłam się – zaoponowałam. – Przyjechałam akurat na
czas.
- Miałaś być wcześniej, żeby pomóc mamie!
- Wybacz, ale twoja matka nie potrzebuje pomocy –
powiedziałam. – Ma od tego ludzi.
- Moja droga – podszedł do mnie i spojrzał na mnie zimno. –
Nie tobie to oceniać. Miałaś być wcześniej, bo JA tak powiedziałem.
- Miałam dużo pracy – usiłowałam się jeszcze wytłumaczyć.
Nic z tego, znałam ten ton. Nie wróżył niczego dobrego.
- Pracy?? – prychnął. – Dużo pracy miałem ja! Ty tylko
papierki przekładasz…
- Dobrze wiesz, że to nieprawda…
- Kochanie – podszedł do mnie, uśmiechając się złowieszczo.
– Coś kiedyś ustaliliśmy… - wziął mnie za ramię i ścisnął. Nawet się nie
skrzywiłam. Przywykłam już.
- Tak… pamiętam – wyszeptałam, bo doskonale wiedziałam jak
się to wszystko skończy.
- No właśnie – ścisnął mocniej. – Więc bądź grzeczną
dziewczynką i nie kłóć się ze mną więcej… No chyba, że chcesz, żebym zrobił się
BARDZO zły?
- Nie chcę – znów szept, bo jego druga ręka wylądowała na
moich plecach, boleśnie wbijając mi się pod łopatką.
- Idź do sypialni – polecił po chwili ciszy. – Należy mi się
chwila relaksu…
- Nie dzisiaj, Peter – spojrzałam na niego błagalnie. –
Proszę…
- Idź. Do. Sypialni. – każde słowo było jak smagnięcie
batem. Skuliłam się i podreptałam do pokoju.
Poranek był
fatalny. Po prawie bezsennej nocy, kiedy Peter wyładował na mnie swoją złość na
kilka różnych sposobów (przepraszam, relaksował się na kilka różnych sposób),
sama myśl o tym, że muszę jechać do biura i przejąć nowe obowiązki napawała
mnie przerażeniem.
Ale okazało
się, że jednak nie jest tak źle. Co prawda, Caroline od razu dostrzegła, że
jestem strasznie blada i niewyspana, ale o nic nie pytała. Chyba instynktownie
wyczuwała, że są rzeczy, o których nie dam rady mówić. Morgan wszystko mi
tłumaczyła, cały dzień spędziła ze mną wprowadzając w meandry spraw, które
aktualnie prowadziła. Miałam zajmować się cywilami, którzy popełnili
przestępstwo na marynarzach i marines. Wszystkie te sprawy prowadziło NCIS. A
podział był jasny. Te, gdzie winnym był żołnierz przekazywano do Prokuratury
Wojskowej. Te, gdzie cywil, trafiały do mnie. Miałam ściśle współpracować z tą
agencją, oskarżać winnych opierając się na zebranych przez nich dowodach. Wbrew
pozorom, tych spraw wcale nie było tak mało.
W nowe
obowiązki weszłam dość płynnie i okazało się, że to jednak nic strasznego. Mało
tego, powoli zaczynał mi wracać entuzjazm do pracy. Jedna tylko rzecz nie
dawała mi spokoju. Nadal nic nie powiedziałam Peter’owi. Wiedziałam, że jak się
wyda, odczuję to bardzo boleśnie.
Było późne
popołudnie, zamykałam właśnie kolejną sprawę, kompletując dokumenty, kiedy
przerwał mi dzwonek telefonu.
- Nadia – rzuciłam do słuchawki widząc na wyświetlaczu nasz
numer wewnętrzny. Kate, nasza główna sekretarka.
- Agent Gibbs do ciebie – usłyszałam melodyjny głos kobiety.
- Niech wejdzie – odpowiedziałam odruchowo, jednocześnie
zastanawiając się, kim u licha jest agent Gibbs. Ale ułamek sekundy późnej już
wiedziałam. Agent Specjalny L. Jethro Gibbs podpisywał się na większości
dokumentów jako szef zespołu dochodzeniowego. Po chwili drzwi do mojego
gabinetu się otworzyły, uniosłam głowę i zobaczyłam stojącego w progu
mężczyznę. Płaszcz, siwe włosy, stalowo-niebieskie spojrzenie. Facet ze
stłuczki. On też mnie rozpoznał, bo na jego twarzy dostrzegłam zaskoczenie.
- Agent Specjalny Leroy Jethro Gibbs – przedstawił się,
wyciągając rękę na powitanie.
- Nadia Shawn, prokurator federalny – zrobiłam to samo,
wychodząc zza biurka. – Co pana do mnie sprowadza?
- Nic konkretnego – odpowiedział, uśmiechając się leciutko.
– Chciałem osobiście poznać zastępstwo za Morgan… znaczy prokurator Watson.
- Wszystkich poznaje pan osobiście?
- Staram się… Lubię wiedzieć z kim współpracuję.
- I jak wypadły oględziny? – zapytałam kpiąco.
- Całkiem… przyzwoicie – rzucił przelotne spojrzenie na moje
nogi, po czym odwrócił się i wyszedł, zostawiając mnie w lekkim osłupieniu. Czy
on ze mną flirtował??
Kolejne dni
mijały wyznaczane rytmem pracy, powrotami do domu, gdzie zazwyczaj czekał
naburmuszony Peter. Mój narzeczony chyba dostrzegł, że praca zaczyna stawać się
dla mnie przyjemnością, bo z dnia na dzień robił się coraz gorszy. I boleśnie
to odczuwałam, zwłaszcza w nocy.
To była
sprawa podobna do innych. Młody mężczyzna, w szale zazdrości, za pomocą
metalowej pałki zabił marynarza, z którym spotykała się jego dziewczyna.
Klasyczny przykład zdrady i zazdrości, z trupem w tle. Oskarżałam na podstawie
dowodów zebranych przez zespół Gibbsa. Notabene, bardzo miłych ludzi. Gibbs
osobiście stawił się w sądzie, właściwie nie wiem dlaczego. Wychodziliśmy z
sali zadowoleni, żaden biegły nie podważył dowodów, ława przysięgłych była
wstrząśnięta, a obrońca nie dawał sobie rady z moimi argumentami. I właśnie ten
moment, kiedy uśmiechnięta i zadowolona opuszczałam salę rozpraw, w dodatku w
towarzystwie równie zadowolonego agenta, ten moment wybrał sobie Peter, żeby
coś tam załatwić w Sądzie Federalnym. Spojrzenie jakie mi rzucił sprawiło, że
praktycznie wrosłam w podłogę. Było… zimne, bezwzględne i okrutne. Poczułam jak
krew odpływa mi z twarzy i chyba się nawet zachwiałam. Gibbs popatrzył na mnie
zdziwiony, a potem podążył wzrokiem w tym samym kierunku w którym i ja
patrzyłam.
- Wszystko w porządku? – zapytał cicho, delikatnie łapiąc
mnie pod ramię.
- Ta..ak – wyjąkałam, chociaż wcale nie czułam się w
porządku.
- Nadia, co jest? – zaniepokoił się, kiedy nadal nie mogłam
się ruszyć
- Ni..ic – znowu jąkanie.
- Siadaj – polecił szorstko i posadził mnie na pierwszej z
brzegu ławce. Rozejrzał się wokół, dostrzegł dystrybutor z wodą i po chwili
przyniósł mi plastikowy kubeczek pełen przeźroczystej cieczy. – Pij -
posłusznie wzięłam naczynie i wypiłam wszystko duszkiem. Odetchnęłam głęboko i
dopiero wtedy spojrzałam na mojego towarzysza. – Wyglądasz jakbyś zobaczyła
ducha…
- Prawie – mruknęłam. Nie chciałam nic wyjaśniać, chciałam
stąd zniknąć. – Chodźmy – wstałam i ruszyłam szybkim krokiem do wyjścia. Gibbs
podążył za mną z niezbyt zadowoloną miną. Rozstaliśmy się na parkingu i każde z
nas pojechało w swoją stronę.
Nie
chciałam wracać do domu. Za żadne skarby świata. Siedziałam za biurkiem, na
którym leżało całe stado papierów i udawałam strasznie zajętą. A prawda była
zupełnie inna. Bałam się. Bałam się jak cholera. Peter’a. Wiedziałam, że nie
podaruje mi tego dzisiejszego spotkania, chociaż nic o nim nie wiedział. Ale
umiał czytać, a na wokandzie jak byk widniało moje nazwisko i sprawa, w jakiej
oskarżałam. Nie był głupcem, na pewno wszystko sprawdził i już wiedział. A ja
wiedziałam, że to, co mnie dzisiaj spotka, będzie… straszne. Po co ja z nim
jeszcze byłam?? Codziennie się nad tym zastanawiałam, codziennie szukałam w
sobie odwagi, żeby odejść. Ale nie mogłam jej znaleźć. Wiedziałam, że Peter
mnie odszuka, gdziekolwiek bym się nie ukryła. Odszuka i zemści się okrutnie.
Bo żadna byle panna nie może zostawić Peter’a Johanson’a. Ukryłam twarz w
dłoniach i jęknęłam cicho.
Kilka minut
później drzwi do mojego gabinetu otworzyły się i do środka powoli wszedł mój
narzeczony. Siedziałam jak skamieniała, kiedy przekręcał klucz w drzwiach.
Niepotrzebnie, w biurze i tak nikogo już nie było. Podszedł do mnie i
uśmiechając zimno, a złowieszczo, wyciągnął rękę, złapał mnie za ramię i
podniósł z fotela. Nie potrafiłam mu się przeciwstawić. Byłam sparaliżowana
strachem, niczym bezwolna lalka, robiłam wszystko co chciał. Nie protestowałam,
kiedy szybkim ruchem rozerwał mi bluzkę tak, że guziki poleciały we wszystkie
strony. Kiedy zsunął mi spódnicę. I kiedy zdarł ze mnie bieliznę. Nie
protestowałam, kiedy mocnym ciosem powalił na podłogę, a potem bijąc,
wykorzystał na wszystkie znane sobie sposoby. To była jego kara dla mnie. Kazał
mi robić wszystko to, czego nienawidziłam i co budziło we mnie obrzydzenie. A
kiedy skończył, zarobiłam jeszcze kilka kopniaków w żebra. Potem zapiął
rozporek i ze słowami „to cię nauczy, kochanie” wyszedł, zostawiając mnie sponiewieraną
na podłodze.
Nie wiem,
ile czasu tak spędziłam. Ale coś we mnie umarło na amen. Już nawet maleńka
iskierka miłości do tego człowieka się we mnie nie tliła. W głowie miałam
pustkę, a przed oczami cyniczny wyraz twarzy mężczyzny, który nie tak dawno
powtarzał mi, jak bardzo mnie kocha. Jaka ja byłam ślepa! W końcu, widząc
jaśniejącą poświatę za oknem, podniosłam się, krzywiąc się niemiłosiernie.
Wszystko mnie bolało. A najbardziej dusza, skopana i zdeptana do granic
możliwości. Na szczęście, zawsze miałam w
biurze zapasowy komplet ubrań, tak na wszelki wypadek. Umyłam się,
ubrałam i zrobiłam lekki makijaż, ale i tak zaczerwieniony policzek mówił sam
za siebie. Niech to szlag!
Udało mi
się uniknąć pytań współpracowników, bo rozprawę miałam wyznaczoną już na
dziewiątą. Przed sądem czekał na mnie Gibbs, lekko uniósł brwi na mój widok,
ale nic nie powiedział. W ogóle, był strasznie małomównym człowiekiem. Ale
czułam, że jest dobry. Tak po prostu, po ludzku, zwyczajnie dobry. Kilka minut
później dołączył do nas agent DiNozzo, szczerze zainteresowany wynikiem
rozprawy. Bo dzisiaj miał być werdykt. Zgodnie z naszymi przewidywaniami, facet
został skazany na długie lata więzienia, co bardzo nas ucieszyło. Najbardziej
Tony’ego, który z tej radości aż mnie uściskał. Dość niefortunnie, bo jego
chwyt sprawił, że poczułam wszystkie wczorajsze uderzenia i kopniaki.
Skrzywiłam się boleśnie, co Gibbs zauważył od razu.
- Daj spokój, DiNozzo – fuknął, rozdzielając nas. – Udusisz
ją…
- Nie uduszę – Tony chciał powtórzyć gest radości, ale jego
szef stanowczo stanął między nami, patrząc groźnie. – To ja lepiej pójdę do
auta – DiNozzo wycofał się, a my powoli wyszliśmy z sali.
- Dobra robota – odezwał się nagle Gibbs, patrząc na mnie
spod oka.
- To wasz zasługa – zaprotestowałam. – Gdyby nie zebrane
przez was dowody, nie miałabym szans… - przerwałam, bo agent nagle złapał mnie
za ramię i stanowczym gestem wepchnął do toalety. Męskiej. Spojrzałam na niego
zdezorientowana i aż skuliłam się pod wpływem jego wzroku.
- Mów – polecił mi szorstko.
- Ale co? – nie zrozumiałam.
- Co się dzieje?
- Nie rozumiem – uniosłam dłoń, żeby odgarnąć włosy i to był
mój błąd. Rękaw bluzki uniósł się i odsłonił prześliczny siniak tuż nad
nadgarstkiem. Gibbs jakby tylko na to czekał. Błyskawicznie złapał mnie za rękę
i gwałtownie odsłonił przedramię. Na widok innych siniaków zacisnął usta w wąską
kreskę, po czym sprawdził drugą rękę. Wyglądała podobnie jak pierwsza.
- Kto ci to zrobił? – zapytał cicho, ale tak złowieszczo, że
mimowolnie poczułam dreszcz. Jeśli w taki sposób rozmawiał z przestępcami, to
nic dziwnego, że miał takie wyniki.
- A co cię to obchodzi? – odpowiedziała opryskliwie i
wyrwałam rękę. Chciałam wyjść, gdzieś na świeże powietrze, bo nagle poczułam,
że strasznie mi duszno.
- Nadia – nie pozwolił mi na to. – KTO??
- Nie twój interes!! – odepchnęłam go gwałtownie i połykając
łzy, wybiegłam. Moja reakcja go zaskoczyła, mnie zresztą też, ale nic nie
mogłam na to poradzić. A już na pewno nie czułam się gotowa, aby opowiadać o
swoim upokorzeniu dopiero co poznanemu facetowi.
Wsiadłam do
auta i odjechałam z piskiem opon. DiNozzo, który stał kawałek dalej, patrzył za
mną zdziwiony. W ogóle nie zwróciłam na to uwagi. Na szczęście nie miałam już
dzisiaj więcej rozpraw, więc resztę dnia mogłam spędzić jak chciałam. Szczerze
rzecz ujmując powinnam jechać do biura i popracować nad innymi dokumentami, ale
nie byłam w stanie. Ręce mi się trzęsły, z oczu kapały łzy, a ja marzyłam tylko
o tym, żeby się gdzieś ukryć. Żeby nikt mnie nie widział i nikt o nic nie
pytał. Pojechałam w swoje ukochane miejsce. Niewielki park na obrzeżach miasta.
Znalazłam ławeczkę ukrytą w głębi, za krzaczkami i spędziłam na niej resztę
dnia. Po prostu siedziałam. Dopiero wieczorny chłód wygonił mnie stamtąd.
Pojechałam do biura, bo za nic w świecie nie chciałam pokazywać się w domu. Właśnie.
To nie był mój dom. To było mieszkanie Peter’a, zimne i złe, w którym tylko
mieszkałam.
Weszłam do
biura i poszłam prosto do swojego gabinetu. Strażnik na dole, nawet nie był zdziwiony,
niejednokrotnie prokuratorzy spędzali tutaj po kilkanaście godzin, albo wracali
wieczorami, żeby w spokoju popracować. Jednak tym razem nikogo nie było. Cisza
i spokój. Tego potrzebowałam. I żeby nikt o nic nie pytał. Rzuciłam torbę na
podłogę i podeszłam do okna. Zamyślona, wpatrywałam się w panoramę miasta, już
oświetloną miejskimi latarniami i neonami. Pewnie dlatego nie usłyszałam kroków
za plecami. Dopiero silny chwyt za ramię i pierwszy cios, który na mnie spadł,
przywrócił mnie do rzeczywistości.
- Niczego się nie nauczyłaś – wściekły głos Peter’a
zabrzmiał jak wystrzał w ciszy biura. Uderzył mnie z całej siły w twarz,
upadłam na podłogę, czując jednocześnie metaliczny posmak krwi w ustach. –
Znowu mnie zawiodłaś. Znowu nie spełniłaś moich oczekiwań. I nie wyciągnęłaś
wniosków w wczorajszej lekcji. Jak możesz być prokuratorem, skoro nie umiesz
logicznie myśleć? – zadrwił, podnosząc mnie z podłogi i wymierzając kolejny
cios. Kiedy znów wylądowałam na wykładzinie, coraz mocniej krwawiąc i czując,
jak pieką mnie policzki, zmienił sposób bicia. Kopnięcie w brzuch sprawiło, że
nagle przestałam oddychać, kolejne trafiło w żebra, powodując dotkliwy ból.
Skuliłam się, starając chronić jak najwięcej siebie, kiedy nagle wszystko
ustało, a ja usłyszałam, że ktoś się szamocze, a potem hałas, kiedy coś dużego
spadło na niewielki stolik kawowy stojący w kącie pokoju. Mimo, że Peter już
mnie nie bił, nie miałam odwagi podnieść się, żeby spojrzeć co się dzieje.
- Wynoś się stąd – usłyszałam zimny głos, w którym
rozpoznałam Gibbsa. – Wynoś się i nie waż się więcej do niej zbliżać! – po
chwili poczułam rękę, która delikatnie dotknęła mojego ramienia. – Nadia…
Spójrz na mnie – poprosił łagodnie agent, więc powoli podniosłam głowę. Aż się
zachłysnął, widząc moją twarz. – Co za skurwiel – warknął, klękając obok mnie i
podając mi chusteczkę. – Nadio, kto to był?
- Mój… narzeczony – wymamrotałam. Boże, jaka ja mu byłam
wdzięczna, że zjawił się tutaj akurat w tym momencie. Inaczej pewnie
wylądowałabym w szpitalu.
- Narzeczony? – spojrzał na mnie z niedowierzaniem. –
Zabieram cię stąd – zdecydował w jednej chwili, podnosząc się z podłogi i
pomagając mi wstać.
- Ale… dokąd?
- Do mnie – padła stanowcza odpowiedź. – I nawet nie próbuj
protestować – dodał. Złapał moją torbę, po czym wziął pod ramię i wyprowadził z
pomieszczenia.
Milczałam
całą drogę, bo jakoś brakowało mi słów, żeby cokolwiek powiedzieć. Tak naprawdę
nie chciałam nic mówić. Mimo, że wszystko we mnie krzyczało. Z bólu i
bezradności. Nigdy nie przypuszczałam, że Peter tak się zachowa. Że zrobi mi
coś takiego. Gibbs też się nie odzywał. Prowadził wóz szybko i pewnie, a jego
zaciśnięte szczęki i chmurne spojrzenie
jasno powiedziały mi, że jest wściekły. Zdążyłam już zauważyć, że ma silnie
rozwinięty instynkt opiekuńczy wobec ludzi, których uważał za przyjaciół albo
za rodzinę. A ja chyba zaczęłam należeć do którejś z tej grupy. Sama nie wiem
dlaczego, bo wcale długo się nie znaliśmy. Postanowiłam go o to zapytać, ale to
później. Teraz chciałam tylko spać. Spać i nie myśleć o niczym.
Gibbs
zaparkował pod swoim domem i pomógł mi wysiąść. Dobrze, bo skopane żebra nie
pozwalały mi na pełną swobodę ruchu. Zaprowadził mnie na górę, pokazał łazienkę
i sypialnię. A potem zostawił samą, mówiąc, że on i tak zawsze śpi na dole. I
jakbym czegoś potrzebowała to mam zawołać. Błyskawicznie się umyłam, nie
patrząc w lustro ani nie oglądając swoich siniaków. Położyłam się do łóżka,
zwinęłam w kłębek i prawie natychmiast usnęłam.
Obudziły
mnie promienie słoneczne, które w zabawny sposób łaskotały mnie w nos.
Poruszyłam się lekko i cicho jęknęłam. Moje ciało stanowczo zaprotestowało
przeciwko jakiemukolwiek wysiłkowi. Ale udało mi się podnieść i ubrana w za
dużą koszulkę Gibbsa powolutku zeszłam na dół. Agent był w kuchni i właśnie
parzył kawę. Bez słowa nalał mi pełen kubek i postawił na stole. Usiadłam na
pierwszym wolnym krześle, upiłam mały łyk i zapatrzyłam się w okno naprzeciwko.
- Jak się czujesz? – z zamyślenia wyrwało mnie pytanie
mojego wybawcy.
- Nieszczególnie – skrzywiłam się. – Wszystko mnie boli.
- Nic dziwnego – usiadł naprzeciwko. – Nieźle oberwałaś…
Opowiesz?
- A co tu opowiadać? – skrzywiłam się znowu. – Kiedyś… taki
nie był. Kiedyś mnie kochał – w moim tonie zabrzmiała gorzka nuta. – Ale
stopniowo, z dnia na dzień, robił się coraz gorszy. Na początku to wszystko
było bardzo subtelne, ja… ja się godziłam, bo go kochałam. Ale z biegiem czasu
było coraz ostrzej. I coraz gorzej. Potem okazało się, że jednak nie spełniam
wysokich wymagań i oczekiwań jaśnie pana adwokata oraz jego rodziny. Wszystko
co robiłam, było źle. Zaczął… - zawahałam się na moment. Nigdy nikomu o tym nie
mówiłam. - …zaczął mnie karać. Najpierw psychicznie, upokarzał mnie, dokuczał i
naigrywał się. A potem… - odetchnęłam głęboko. – Potem zaczął mnie bić. Do tej
pory tylko w łóżku, robiąc przy okazji rzeczy, które... – urwałam, bo opis tego
wszystkiego nie chciał przejść mi przez gardło. - Aż do wczoraj… - w moich oczach błysnęły łzy. Cholera,
zawsze chciałam być twarda, a tu nic z tego. Gibbs milczał, patrzył tylko na
mnie uważnie. – Pewnie się dziwisz, że na to pozwalałam… - skinął lekko głową.
– Nie umiem tego wytłumaczyć. Sama tego nie rozumiem. Gdzieś zgubiłam siebie i
nie potrafiłam mu się przeciwstawić…
- Myślę, że powinnaś tu zostać na jakiś czas – Gibbs nagle
przemówił. – Załatwię wszystko z Caroline.
- Mogę? – spojrzałam na niego zaskoczona.
- Możesz. Tyle, ile będziesz potrzebowała. Poza tym, tu
będziesz bezpieczniejsza niż gdzieś indziej…
- Pojedziesz ze mną po moje rzeczy?
- Kiedy tylko chcesz.
- Od razu – zdecydowałam się błyskawicznie.
Na
szczęście Peter’a nie było w mieszkaniu. Na szczęście dla niego, bo Gibbs miał
taką minę, że pewnie by go stłukł na kwaśne jabłko. Zabrałam swoje ubrania i
kilka osobistych pamiątek, klucze zostawiłam na stoliku w korytarzu i z ulgą
zatrzasnęłam drzwi.
Kolejne dni
spędziłam w domu Gibbsa. Nie chodziłam do pracy, więc mogłam ze spokojem
odzyskiwać siły. Co prawda, do spokoju było mi bardzo daleko, ale ulga, że już
nikt mnie nie skrzywdzi, była wręcz namacalna. Po konsultacjach z Caroline
postanowiłam dać sobie spokój i nie wnosić oskarżenia. Moja szefowa obiecała,
że załatwi to inaczej i ja jej wierzyłam. Moim skromnym zdaniem, Peter naprawdę
powinien zacząć się bać. Jej i Gibbsa, który co prawda nic nie mówił na jego
temat, ale czułam, że nie zostawi tak tej sprawy.
Praktycznie
całe dnie spędzałam w sypialni na piętrze. Praktycznie cały czas spałam. Gibbs
twierdził, że to reakcja na stres i żebym się nie przejmowała. Prawie nie
jadłam, piłam za to hektolitrami wodę i biegałam do łazienki kilka razy
dziennie. Mimo, że ciągle spałam lub drzemałam, w ogóle nie czułam się
wypoczęta. Śniły mi się straszne rzeczy, te, które już się zdarzyły i te, które
podsuwała mi moja wyobraźnia. Budziłam się zlana potem, z niemym krzykiem na
ustach, przerażona. Tak było i tym razem. Kolejne wizje zemsty Petera wyrwały
mnie ze snu około drugiej nad ranem. Do tej pory, po każdym takim śnie, leżałam
z otwartymi oczami, głęboko oddychając i wpatrując się w ciemny sufit. Ale
dzisiaj poczułam, że już dłużej nie chcę być z tym wszystkim sama. Że
potrzebuję chociaż na chwilę się do kogoś przytulić. Bez namysłu zerwałam się z
łóżka i zeszłam na dół. Na kanapie, w koszulce i spodniach od dresu, przykryty
lekkim kocem spał Gibbs. Podeszłam bliżej i stanęłam przy jego nogach,
przypatrując mu się z napięciem. Musiał spać bardzo czujnie, bo prawie
natychmiast otworzył oczy i spojrzał na mnie pytająco.
- Co się stało? – odezwał się lekko zachrypniętym głosem.
- Nie chcę być sama – wyrzuciłam z siebie drżącym głosem.
- Chodź – bez wahania przesunął się kawałek, zachęcająco
odsuwając koc. Wsunęłam się w zrobione przez niego miejsce, wtulając się ufnie,
na co on po prostu objął mnie mocno ramionami. – Zły sen?
- Złe życie…
- Raczej zły człowiek – sprostował.
- Dlaczego nie umiem z nim walczyć?
- Umiesz.
- Umiem? Przecież pozwalałam mu na to wszystko…
- Umiesz, tylko jeszcze nie wiesz jak – wyjaśnił. – Ale ja
ci pokażę.
- Naprawdę? – wtuliłam się w niego mocniej. Napawał mnie
swoistym poczuciem bezpieczeństwa. Mogłabym tak leżeć z nim bez końca.
- Obiecuję. A teraz śpij. Musisz dużo odpoczywać… -
zamknęłam oczy i powoli zaczynałam odpływać w niebyt. Lekkie cmoknięcie w czoło
chyba było tylko złudzeniem.
Gibbs nie
rzucał słów na wiatr. Zabrał mnie na salę ćwiczeń, gdzie pokazał kilka
przydatnych chwytów i uderzeń. Zabrał mnie na strzelnicę, żebym opanowała
podstawy. I całkiem nieźle mi poszło, widziałam po jego minie.
- Chcesz poszukać sobie jakieś mieszkanie? – zapytał, kiedy
wracaliśmy.
- Chyba już najwyższa pora, prawda? – spojrzałam na niego. –
Nie mogę siedzieć ci na głowie tyle czasu…
- Nie o to chodzi – żachnął się. – Możesz siedzieć ile
chcesz i ile potrzebujesz. Ale jeśli naprawdę chcesz pokonać te wszystkie
demony, musisz stać się w pełni samodzielna.
- Demony… - zamyśliłam się. – To określenie pasuje idealnie…
Dobrze – ocknęłam się. – Masz rację. Musze wrócić do pracy i muszę się
usamodzielnić. Dzisiaj poszukam czegoś i dam znać Caroline, że wracam.
- Dzielna dziewczynka – pochwalił mnie, uśmiechając się
lekko.
Kilka dni
później Gibbs pomógł przewieźć mi moje rzeczy do nowego mieszkania. Było
malutkie, salon połączony z kuchnią, mała sypialnia i mikroskopijna łazienka. Ale
było blisko biura, mniej więcej w połowie drogi do Navy Yard’u. Mimo wszystko
chciałam, żeby Gibbs miał blisko. W razie czego.
Powoli
wracałam do pracy, lekko zdziwiona, że Peter zostawił mnie w spokoju. Na moje
pytania, czy maczał w tym palce, Gibbs przysiągł, że oprócz konfrontacji w moim
gabinecie, nigdy więcej nie widział Peter’a na oczy. I chyba mogłam mu wierzyć.
Dni mijały swoim ustalonym rytmem, obowiązki mnie pochłaniały, a ja, z dnia na
dzień, odzyskiwałam wiarę, że teraz już wszystko będzie dobrze.
Byłam
naiwna jak małe dziecko. Ten dzień nie różnił się niczym od poprzednich. Rano
wstałam, pojechałam do pracy, załatwiłam co miałam załatwić, kilka spotkań,
jedna rozprawa. Nic nadzwyczajnego. Wróciłam wczesnym wieczorem, zmęczona, ale
nie na tyle, żeby od razu iść spać. Weszłam do mieszkania, rzuciłam teczkę na
sofę, torebkę na podłogę i z ulgą zdjęłam szpilki. Chciałam od razu iść pod
prysznic, ale stwierdziłam, że jednak jestem głodna, więc skierowałam się do
kuchni. W lodówce powinna być jeszcze wczorajsza pizza. Nie zdążyłam jednak tam
dojść, mimo niewielkiej odległości. Liche drzwi od mieszkanka zostały wyważone
naprawdę solidnym kopniakiem i do środka wpadł Peter. Patrzyłam na niego
przerażona, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Wszystkie lekcje Gibbsa,
wszystkie jego rady i nauki wyparowały mi z głowy w oka mgnieniu. Nie
wiedziałam co robić.
- Witaj, Nadio – Peter odezwał się NAPRAWDĘ wściekłym
głosem. – Trochę zajęło mi znalezienie cię. Ale w końcu mi się udało…
- Cz…Cze…go ch…chcesz? – wyjąkałam, kuląc się i usiłując
odsunąć się jak najdalej. Co nie było zbyt możliwe, bo zaledwie po dwóch
krokach moje biodro nadziało się na kuchenny blat.
- Czego chcę? – roześmiał się dziko. – Zrobiłaś ze mnie
pośmiewisko, a twój chłoptaś podbił mi oko! A ty się pytasz czego chcę??
- Pe…ter – znów to jąknie. – Proszę… idź so…bie…
- O nie, moja małe, puszczalskie kochanie… - uśmiechnął się
złowieszczo. – Nigdzie nie pójdę, dopóki nie ukarzę cię za to, co mi zrobiłaś…
- ruszył w moją stronę, dalej z tym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Nie
miałam gdzie uciekać i on dobrze o tym wiedział.
Byłam
przerażona jak jeszcze nigdy. Wcześniej też widywałam Peter’a wściekłego i
wiedziałam, że wtedy potrafi być naprawdę wredny. Ale to, co prezentował teraz,
wykraczało poza wszelkie moje wyobrażenia. Oczy błyszczały mu szaleńczo, jakby
trawiła go gorączka, był blady i zaciskał usta w wąską kreskę. Podszedł do mnie
i zamachnął się. Zasłoniłam się odruchowo, ale nie na wiele się to zdało. Cios
był silny, poczułam pieczenie na policzku i poleciałam w przeciwległy róg
pomieszczenia. Nie zdążyłam jednak uderzyć w szafki, bo Peter złapał mnie za
włosy i pociągnął do siebie. Zabolało, a z moich ust wydobył się cichy krzyk.
Mój były narzeczony szarpnął mocno, drugą ręką złapał mnie za ramię i popchnął
do salonu. Wylądowałam na kolanach, zdzierając je sobie i przy okazji tłukąc
łokieć. Usiłowałam wstać, ale nie dałam rady. Przyskoczył do mnie błyskawicznie
i zdzielił pięścią w twarz. Upadłam na dywan z jękiem, a przed oczami pojawiły
mi się mroczki. Potem były kolejne razy, jeden za drugim spadały na mnie, na
całe moje ciało. Usiłowałam wydostać się spod tego gradu ciosów, ale nie byłam
w stanie. Uderzenia, kopniaki, wszystko to zlało mi się w jedno, a cały świat
zniknął. Słyszałam tylko jego ciężki oddech, w zasadzie dyszenie oraz urywane
słowa, w których królowały wyzwiska i groźby. Poddałam się po zaledwie kilku
minutach, przestałam uciekać, przestałam nawet próbować się zasłonić, leżałam
na podłodze zbierając razy i bezgłośnie błagając o koniec. W końcu przestał.
Ale wiedziałam, że tak naprawdę to dopiero początek.
Nie myliłam
się. Kiedy leżałam tak nieruchomo, czując te wszystkie razy, krwawiąc z
rozbitej głowy i rozwalonych warg, ukucnął obok mnie i popatrzył mi w oczy.
- I gdzie TERAZ jest ten twój chłoptaś? – zapytał drwiąco. –
No gdzie?? – ryknął. – Ma cię w dupie! Przeleciał cię i teraz nic go już nie
obchodzisz. Ani jego, ani nikogo innego. Nawet jeśli cię zabiję, nikt się tym
nie zainteresuje. Wiesz o tym, prawda? – zapytał cicho. – Nikt. Absolutnie
nikt. Nie masz nikogo, Nadio. – ciągnął swoją chorą przemowę. – Nikogo. Nikogo
nie obchodzisz. I nikt nie będzie po tobie płakał…
- Peter… - wyszeptałam z trudem. – Proszę… Błagam… Zostaw
mnie…
- O nie, moja droga – zaśmiał się. – Dopiero się rozkręcam…
Dopiero teraz poczujesz, co znaczy prawdziwy ból. Taki, jaki ty mi zadałaś,
odchodząc! – znów mnie uderzył, a ja powoli zaczęłam odpływać. Miałam dość. Ale
nie on. W tym półprzytomnym stanie poczułam, jak zaczyna zdzierać ze mnie
ubranie. Nie patyczkował się, rozerwał mi bluzkę, zdarł spódniczkę, potem
rajstopy. Wiedziałam, co chce zrobić. Nienawidziłam brutalności w seksie, a on
ją uwielbiał. I wiedziałam, że teraz to wykorzysta. Że zrobi to wszystko, co
powoduje ból i sprawia, że chcę zniknąć. Że chce mi się wymiotować, ale nie
mogę. I chyba to był ten impuls, który w końcu pobudził mnie do działania.
Jęknęłam cicho i wykorzystując moment, kiedy się podniósł, żeby zdjąć spodnie,
przekręciłam się na bok. Zamrugałam, usiłując odzyskać ostrość widzenia. Trochę
pomogło, wyciągnęłam rękę przed siebie, chcąc wymacać cokolwiek, czym mogłabym
się obronić. Peter roześmiał się, widząc te moje wysiłki, po czym znów mnie
kopnął. Z ust wydobył mi się stłumiony okrzyk, ale nie przestałam szukać. W
pewnym momencie moja dłoń trafiła na obły kształt. Torebka! Przesunęłam się
kawałek, Peter nie przestawał mnie kopać i śmiać się przy tym obłąkańczo.
Wsunęłam rękę do wnętrza torby i po sekundzie natrafiłam na znajomy kształt.
Rewolwer. Zacisnęłam dłoń na chłodnej rękojeści, po czym szybkim ruchem, który
sporo mnie kosztował, wyciągnęłam broń. Odwróciłam się w kierunku mojego
oprawcy i wyciągnęłam przed siebie rękę. Cała drżała, zarówno od wysiłku, jaki
musiałam włożyć, żeby w ogóle utrzymać ją w górze, jak również od bólu i tych
wszystkich negatywnych emocji, które mną zawładnęły.
Peter
zdębiał. Chyba nie spodziewał się, że w ogóle mam jakąś broń. I umiem się nią
posługiwać.
- Co to ma być? – zapytał drwiąco. – Dziki Zachód. Kochanie,
ty go nawet źle trzymasz… - ruszył w moją stronę.
- Nie zbliżaj się – podparłam się drugą ręką i tak szybko,
jak tylko pozwalał mi mój stan, przeczołgałam się pod ścianę. – Nie zbliżaj
się, bo zrobię z niego użytek…
- Zastrzelisz mnie? – zakpił. – Nie jesteś do tego zdolna,
kochanie. – znów krok w moim kierunku.
- Nie… zbliżaj… się – wyjąkałam. Odruchowo odbezpieczyłam
rewolwer i skierowałam lufę w stronę jego klatki piersiowej.
- Nawet grozić nie umiesz! – roześmiał się i chciał podejść,
ale mój instynkt zadziałał. Dobrze wiedziałam, że jeśli znów się do mnie
zbliży, jestem zgubiona. Mój palec nacisnął spust w zasadzie bez udziału mojego
umysłu. Rozległ się huk, a na piersi Peter’a wykwitła pierwsza szkarłatna
plama. Pierwsza, ale nie ostatnia. Zahuczało jeszcze pięć razy i dopiero
charakterystyczny odgłos, kiedy iglica uderzyła w pustą komorę bębenka,
sprawił, że się ocknęłam. Peter leżał na posadzce, u moich stóp, w kałuży krwi,
która powiększała się z każdą sekundą. Jego martwe oczy nieruchomo wpatrywały
się w sufit, ale nadal mogłam w nich dostrzec zdziwienie. Chyba nie spodziewał
się, że tak to wszystko może się skończyć. Zresztą, ja też nie. Rewolwer wypadł
mi z dłoni i uderzył o podłogę. I dokładnie ten moment wybrał sobie Gibbs, żeby
wparować do mojego mieszkania. Widząc trupa obok kanapy i mnie, prawie nagą,
pod ścianą, zatrzymał się gwałtownie w progu. A depczący mu po piętach Tony,
praktycznie zaparkował na jego plecach.
- Nadio – Gibbs wszedł do środka i ostrożnie omijając
powstały bałagan, podszedł do mnie. Uklęknął obok i wziął mnie w ramiona, nie
zważając na nic. – Nadio… - chyba nie bardzo wiedział co powiedzieć. Chyba nie
tego się spodziewał, jadąc tutaj.
- Czy on… nie żyje? – wydusiłam z siebie nurtujące mnie
pytanie.
- Absolutnie i nieodwołalnie – zamiast Gibbsa odezwał się
Tony, który poszedł w ślady swojego szefa i też wszedł do środka. I zdążył już
sprawdzić stan Peter’a.
- O Jezu – jęknęłam, ukrywając twarz w płaszczu tulącego
mnie agenta.
- Nadio, musiałaś – Gibbs odezwał się spokojnym, kojącym głosem.
– Gdybyś tego nie zrobiła, to on zabiłby ciebie. Dobrze o tym wiesz…
- Ja… zabiłam człowieka, Gibbs – zaczęłam płakać. Łzy
leciały mi po twarzy, mieszając się z krwią i brudząc wszystko dookoła. –
Zabiłam człowieka! – zawyłam.
- To nie był człowiek – zaprotestował agent. – To było
zwykle bydlę. Co on ci zrobił? – zapytał, jakoś tak miękko i bezradnie.
- Przyszedł i… - z moich ust popłynęła nieskładna opowieść o
wydarzeniach dzisiejszego wieczora. Aż dziwne, że trwała tylko kilka minut.
- DiNozzo, wezwij zespół – Gibbs odezwał się chwile po tym
jak skończyłam. W jego głosie nie było już bezradności. Była stal. – I karetkę.
I daj jakiś koc.
Po chwili miękki pled dokładnie okrył moje ciało, Jethro
pomógł mi wstać, ale widząc, że chwieję się na nogach, wziął mnie na ręce i
przeniósł do sypialni. Wtuliłam się w niego, szukając ukojenia, którego nie
potrafiłam znaleźć. Nie pomagały uspokajające słowa, że nie miałam wyjścia. Ani
Gibbsa, ani Tony’ego, ani reszty zespołu. Ani Caroline, która przybyła kilka
minut później. Peter był bestią, zgadza się. A ja go zabiłam. W obronie
własnej. Każdy sąd mnie uniewinni, widząc, jak wyglądałam po tym spotkaniu. Ale
szczerze, miałam to gdzieś. Zabiłam człowieka i teraz musiałam z tym żyć. Jak??
Świetne i takie inne opowiadanie. Gibbs był jakby tłem dla tej historii. Niestety ale często jest to prawdziwa historia wielu kobiet :/ Pierwszy raz czytam opowiadanie Twoje, gdzie główna bohaterka nie jest agentką i na dodatek nie jest twardą, silną babką. Miła odmiana. Na końcu pokazuje, że Peter nie zabił jednak człowieczeństwa w niej. I dobrze. Teraz zacznie na nowo. Ale z takich ran ciężko jest się pozbierać.
OdpowiedzUsuńA teraz czekam na wspominaną Tivę :)
Na początku byłam dość sceptycznie nastawiona, choć później okazało się, że opowiadanie całkiem, całkiem.
OdpowiedzUsuńPomysł ciekawy, choć zakończenie było jak dla mnie prawie że oczywiste. Mimo to trzymało w napięciu... Brakowało mi tu tylko jakieś kwestii w stylu Tony'ego, bo niby się pojawił w opowiadaniu, ale tak jakby go nie było.
Jak na razie nie czytałam zbyt wiele opowiadań o agentach, a jak już, to same Tivy, ew. McAbby czy jak to tam nazywają :D
Piękne i niestety bardzo prawdziwe opowiadanie, chociaż w rzeczywistości nie za często ma szczęśliwe zakończenie. Jestem naprawdę zachwycona tym tekstem
OdpowiedzUsuńhttp://inna-historia-tonego-dinozzo.blogspot.com/
OdpowiedzUsuń