Strony

niedziela, 4 sierpnia 2013

Zły człowiek.

Wiem, że czekacie na Tivę i jakiś prequel ostatniego opowiadania. Ale długo długo nie miałam pomysłu na niego, a teraz, kiedy się pojawił, muszę go jeszcze spisać :D Dlatego, na osłodę oczekiwania, coś z Gibbsowej beczki. Smutne, trudne i niełatwe. Myślałam o kilku częściach, ale doszłam do wniosku, że jednak w całości będzie lepszy efekt. Ostrzegam - długie :D

Zapraszam do lektury.

Alexandretta

***


- Nie rozumiem twoich wątpliwości – Caroline spoglądała na mnie lekko zaskoczona – Nadia, to dla ciebie ogromna szansa!
- Wiem, Caroline – westchnęłam. – Ale nie jestem pewna. Po prostu…
- Niech zgadnę – przerwała mi. – Peter.
- Dobrze wiesz, jakie ma podejście – usiłowałam się wytłumaczyć. Dla niej Peter był tylko zaborczym narzeczonym, prawda była nieco inna, ale nie zamierzałam nikogo wtajemniczać w swoje problemy. Przynajmniej tak długo jak nie kolidowały z moją pracą.
- Nie interesuje mnie to – Caroline potrafiła być bezwzględna. – Poza tym, to nie jest prośba. To polecenie służbowe. Wiesz, że nie mam nikogo innego na miejsce Morgan. A ona za trzy miesiące rodzi i jest już naprawdę zmęczona. Przejmiesz jej obowiązki i nie ma dyskusji.
- Caroline, proszę – jęknęłam. – Daj mi choć dzień…
- Nie mam dnia – moja szefowa była nieubłagana. – Zaczynasz jutro. I jeszcze jedno, Nadio… Ja wiem, że ty go kochasz. I on kocha ciebie. Podobno. Dlatego nie pozwól mu, żeby cię ograniczał. Jesteś mądrą kobietą, jesteś świetnym prokuratorem. A to dla ciebie wielka szansa na kolejny awans, żeby twoja kariera ruszyła z kopyta. Nie możesz do końca życia oskarżać drobnych złodziejaszków!
- Dlaczego? – spojrzałam na nią żałośnie. – Mnie jest tak dobrze… Poza tym, nie wiem czy sobie poradzę…
- Dlaczego wątpisz w swoje umiejętności? Bo Peter powiedział ci kiedyś, że się nie nadajesz??
- Słyszałaś? – zaczerwieniłam się.
- Tylko ja – podkreśliła pierwsze słowo. – Nic ci nie powiedziałam, bo zazwyczaj nie wtrącam się w prywatne sprawy swoich pracowników. Ale, mam wrażenie, to zaszło za daleko. Zmieniłaś się. Kiedy zaczynałaś pracę miałaś w sobie więcej entuzjazmu, więcej radości, więcej… wszystkiego. Teraz… - zawahała się. – Stale jesteś smutna, przygaszona. Nie śmiejesz się, nie żartujesz, unikasz wspólnych wyjść. Ja rozumiem, że Peter może być zazdrosny, ale nie uważasz, że ostatnio trochę przesadza?
- Nie rozumiesz, Caroline – spojrzałam na nią poważnie.
- To mi wytłumacz – zaproponowała.
- Może kiedyś – uśmiechnęłam się blado. – Na razie… nie jestem w stanie.
- Dobrze więc – Caroline się poddała. – Jedź do domu. Zaczynasz jutro, punkt ósma.

            Zjechałam na podziemny parking i z ociąganiem poszłam w kierunku swojego auta. Cholera, cholera, cholera. Nie było dobrze. Caroline nie dała mi szansy. Wiedziałam, że mój awans nie spodoba się Peter’owi. Mój narzeczony był… specyficznym człowiekiem. Nienawidził, kiedy moje sukcesy przyćmiewały jego. Między innymi dlatego odsunęłam się na bok, zadowalałam się papierkową robotą i pomniejszymi sprawami. Na początku, bo tak go kochałam, że zrobiłabym wszystko, żeby był zadowolony i w dobrym humorze. A teraz… chyba tylko, żeby go nie drażnić. Więc skoro tak, to dlaczego wciąż z nim byłam??

            Przekręciłam kluczyk w stacyjce i wyjechałam z parkingu. Włączając się do ruchu, pomyślałam, że w ogóle nie mam ochoty wracać do domu. Od pewnego czasu tak było, a ja nie potrafiłam zrobić nic, żeby to zmienić. Caroline twierdziła, że kocham Peter’a, ale ja codziennie miałam coraz większe wątpliwości. Byłam mniej więcej w połowie drogi, kiedy przypomniałam sobie naszą poranną rozmowę.
- Matko kochana! – jęknęłam z przerażeniem w głosie. – Kolacja! Peter mnie zabije! – rzuciłam szybkie spojrzenie w lusterka wozu i gwałtownie skręciłam kierownicą. Rodzice Petera, u których miała się dzisiaj odbyć obowiązkowa kolacja rodzinna, mieszkali po drugiej stronie Potomaku. Jednak coś źle wyliczyłam, a raczej ten samochód pojawił się znienacka, bo przód mojego auta idealnie wkomponował się w bok granatowego Dodge’a. Zderzenie nie było zbyt silne, ale tak nieoczekiwane, że z przerażenia zamknęłam oczy. Poczułam, że moja głowa leci do przodu i lekko uderza o kierownicę. Nagły ból sprawił, że z oczu poleciały mi łzy. Oszołomiona, siedziałam na fotelu, myśląc nie o tym, że boli, tylko, że jeśli się spóźnię, nie skończy się awanturą.
- Wszystko w porządku? – drzwiczki się otworzyły i do moich uszu dotarło pytanie zadane męskim, surowym głosem. – Jest pani ranna?
- Nie… chyba nie – wymamrotałam, odwracając się w kierunku głosu i usiłując wysiąść. Mężczyzna, w płaszczu, o siwych włosach i niebiesko-stalowym spojrzeniu, pomógł mi bez zastanowienia.
- Chyba nie? Nie wygląda pani najlepiej…
- Uderzyłam się – pomacałam się po czole, ale wyczułam tylko małego guza.
- Wezwać karetkę?
- Nie, nie! – zaprotestowałam gwałtownie. – Nic mi nie jest. Naprawdę… - mężczyzna popatrzył na mnie z powątpiewaniem, ale nie nalegał. – Nie sprawdza pan samochodu? – zdziwiłam się po chwili.
- Nic mu nie jest – wzruszył ramionami. – To mocny wóz, byle stłuczka mu nie zaszkodzi. Pani też jest całe, ma tylko lekko zarysowany zderzak…
- Żadnej szkody? – zdziwiłam się.
- Dajmy sobie spokój – machnął ręką. – Trochę się spieszę. Da pani radę jechać?
- Dam – odpowiedziałam. Facet patrzył na mnie uważnie, ale widać uznał, że nie kłamię, bo skinął lekko głową, wsiadł i odjechał. Zrobiłam to samo, coraz bardziej przerażona wizją kolacji u rodziców Peter’a.

            Zdążyłam w ostatniej chwili. Kolacja przebiegła w zwykłej, drętwej atmosferze, na rozmowach o pracy i o sukcesach jedynego spadkobiercy rodu Johnson’ów. Cóż, wielki Pan Adwokat w osobie mojego narzeczonego, syn równie wielkiego adwokata i wnuk sędziego Sądu Najwyższego był w swoim żywiole, opowiadając o wygranych sprawach. Ja głównie milczałam, bo czym się miałam chwalić? Że znalazłam kolejne błędy proceduralne w dokumentach i udało mi się je naprawić? Zresztą Peter nie dopuszczał nikogo do głosu, a już na pewno nie mnie. Przecież dla nich byłam nikim, nie miałam w rodzinie adwokatów ani sędziów. Do wszystkiego doszłam sama, ciężką pracą. Nie miałam perspektyw na wspólnictwo w jakiejś kancelarii, ani tym bardziej na swoją własną. Byłam… No właśnie, kim byłam? Nawet jako narzeczona Petera nie miałam prawa głosu. Jakby wszyscy mieli nadzieję, że Pan Adwokat jeszcze zmieni zdanie i spiknie się z jakąś urodziwą córką znanego prawnika. Szlag.

- Nie rozumiem, jak mogłaś się spóźnić – powiedział do mnie Peter, kiedy wróciliśmy do domu. W jego głosie usłyszałam wyrzut.
- Nie spóźniłam się – zaoponowałam. – Przyjechałam akurat na czas.
- Miałaś być wcześniej, żeby pomóc mamie!
- Wybacz, ale twoja matka nie potrzebuje pomocy – powiedziałam. – Ma od tego ludzi.
- Moja droga – podszedł do mnie i spojrzał na mnie zimno. – Nie tobie to oceniać. Miałaś być wcześniej, bo JA tak powiedziałem.
- Miałam dużo pracy – usiłowałam się jeszcze wytłumaczyć. Nic z tego, znałam ten ton. Nie wróżył niczego dobrego.
- Pracy?? – prychnął. – Dużo pracy miałem ja! Ty tylko papierki przekładasz…
- Dobrze wiesz, że to nieprawda…
- Kochanie – podszedł do mnie, uśmiechając się złowieszczo. – Coś kiedyś ustaliliśmy… - wziął mnie za ramię i ścisnął. Nawet się nie skrzywiłam. Przywykłam już.
- Tak… pamiętam – wyszeptałam, bo doskonale wiedziałam jak się to wszystko skończy.
- No właśnie – ścisnął mocniej. – Więc bądź grzeczną dziewczynką i nie kłóć się ze mną więcej… No chyba, że chcesz, żebym zrobił się BARDZO zły?
- Nie chcę – znów szept, bo jego druga ręka wylądowała na moich plecach, boleśnie wbijając mi się pod łopatką.
- Idź do sypialni – polecił po chwili ciszy. – Należy mi się chwila relaksu…
- Nie dzisiaj, Peter – spojrzałam na niego błagalnie. – Proszę…
- Idź. Do. Sypialni. – każde słowo było jak smagnięcie batem. Skuliłam się i podreptałam do pokoju.

            Poranek był fatalny. Po prawie bezsennej nocy, kiedy Peter wyładował na mnie swoją złość na kilka różnych sposobów (przepraszam, relaksował się na kilka różnych sposób), sama myśl o tym, że muszę jechać do biura i przejąć nowe obowiązki napawała mnie przerażeniem.
            Ale okazało się, że jednak nie jest tak źle. Co prawda, Caroline od razu dostrzegła, że jestem strasznie blada i niewyspana, ale o nic nie pytała. Chyba instynktownie wyczuwała, że są rzeczy, o których nie dam rady mówić. Morgan wszystko mi tłumaczyła, cały dzień spędziła ze mną wprowadzając w meandry spraw, które aktualnie prowadziła. Miałam zajmować się cywilami, którzy popełnili przestępstwo na marynarzach i marines. Wszystkie te sprawy prowadziło NCIS. A podział był jasny. Te, gdzie winnym był żołnierz przekazywano do Prokuratury Wojskowej. Te, gdzie cywil, trafiały do mnie. Miałam ściśle współpracować z tą agencją, oskarżać winnych opierając się na zebranych przez nich dowodach. Wbrew pozorom, tych spraw wcale nie było tak mało.

            W nowe obowiązki weszłam dość płynnie i okazało się, że to jednak nic strasznego. Mało tego, powoli zaczynał mi wracać entuzjazm do pracy. Jedna tylko rzecz nie dawała mi spokoju. Nadal nic nie powiedziałam Peter’owi. Wiedziałam, że jak się wyda, odczuję to bardzo boleśnie.

            Było późne popołudnie, zamykałam właśnie kolejną sprawę, kompletując dokumenty, kiedy przerwał mi dzwonek telefonu.
- Nadia – rzuciłam do słuchawki widząc na wyświetlaczu nasz numer wewnętrzny. Kate, nasza główna sekretarka.
- Agent Gibbs do ciebie – usłyszałam melodyjny głos kobiety.
- Niech wejdzie – odpowiedziałam odruchowo, jednocześnie zastanawiając się, kim u licha jest agent Gibbs. Ale ułamek sekundy późnej już wiedziałam. Agent Specjalny L. Jethro Gibbs podpisywał się na większości dokumentów jako szef zespołu dochodzeniowego. Po chwili drzwi do mojego gabinetu się otworzyły, uniosłam głowę i zobaczyłam stojącego w progu mężczyznę. Płaszcz, siwe włosy, stalowo-niebieskie spojrzenie. Facet ze stłuczki. On też mnie rozpoznał, bo na jego twarzy dostrzegłam zaskoczenie.
- Agent Specjalny Leroy Jethro Gibbs – przedstawił się, wyciągając rękę na powitanie.
- Nadia Shawn, prokurator federalny – zrobiłam to samo, wychodząc zza biurka. – Co pana do mnie sprowadza?
- Nic konkretnego – odpowiedział, uśmiechając się leciutko. – Chciałem osobiście poznać zastępstwo za Morgan… znaczy prokurator Watson.
- Wszystkich poznaje pan osobiście?
- Staram się… Lubię wiedzieć z kim współpracuję.
- I jak wypadły oględziny? – zapytałam kpiąco.
- Całkiem… przyzwoicie – rzucił przelotne spojrzenie na moje nogi, po czym odwrócił się i wyszedł, zostawiając mnie w lekkim osłupieniu. Czy on ze mną flirtował??

            Kolejne dni mijały wyznaczane rytmem pracy, powrotami do domu, gdzie zazwyczaj czekał naburmuszony Peter. Mój narzeczony chyba dostrzegł, że praca zaczyna stawać się dla mnie przyjemnością, bo z dnia na dzień robił się coraz gorszy. I boleśnie to odczuwałam, zwłaszcza w nocy.

            To była sprawa podobna do innych. Młody mężczyzna, w szale zazdrości, za pomocą metalowej pałki zabił marynarza, z którym spotykała się jego dziewczyna. Klasyczny przykład zdrady i zazdrości, z trupem w tle. Oskarżałam na podstawie dowodów zebranych przez zespół Gibbsa. Notabene, bardzo miłych ludzi. Gibbs osobiście stawił się w sądzie, właściwie nie wiem dlaczego. Wychodziliśmy z sali zadowoleni, żaden biegły nie podważył dowodów, ława przysięgłych była wstrząśnięta, a obrońca nie dawał sobie rady z moimi argumentami. I właśnie ten moment, kiedy uśmiechnięta i zadowolona opuszczałam salę rozpraw, w dodatku w towarzystwie równie zadowolonego agenta, ten moment wybrał sobie Peter, żeby coś tam załatwić w Sądzie Federalnym. Spojrzenie jakie mi rzucił sprawiło, że praktycznie wrosłam w podłogę. Było… zimne, bezwzględne i okrutne. Poczułam jak krew odpływa mi z twarzy i chyba się nawet zachwiałam. Gibbs popatrzył na mnie zdziwiony, a potem podążył wzrokiem w tym samym kierunku w którym i ja patrzyłam.
- Wszystko w porządku? – zapytał cicho, delikatnie łapiąc mnie pod ramię.
- Ta..ak – wyjąkałam, chociaż wcale nie czułam się w porządku.
- Nadia, co jest? – zaniepokoił się, kiedy nadal nie mogłam się ruszyć
- Ni..ic – znowu jąkanie.
- Siadaj – polecił szorstko i posadził mnie na pierwszej z brzegu ławce. Rozejrzał się wokół, dostrzegł dystrybutor z wodą i po chwili przyniósł mi plastikowy kubeczek pełen przeźroczystej cieczy. – Pij - posłusznie wzięłam naczynie i wypiłam wszystko duszkiem. Odetchnęłam głęboko i dopiero wtedy spojrzałam na mojego towarzysza. – Wyglądasz jakbyś zobaczyła ducha…
- Prawie – mruknęłam. Nie chciałam nic wyjaśniać, chciałam stąd zniknąć. – Chodźmy – wstałam i ruszyłam szybkim krokiem do wyjścia. Gibbs podążył za mną z niezbyt zadowoloną miną. Rozstaliśmy się na parkingu i każde z nas pojechało w swoją stronę.

            Nie chciałam wracać do domu. Za żadne skarby świata. Siedziałam za biurkiem, na którym leżało całe stado papierów i udawałam strasznie zajętą. A prawda była zupełnie inna. Bałam się. Bałam się jak cholera. Peter’a. Wiedziałam, że nie podaruje mi tego dzisiejszego spotkania, chociaż nic o nim nie wiedział. Ale umiał czytać, a na wokandzie jak byk widniało moje nazwisko i sprawa, w jakiej oskarżałam. Nie był głupcem, na pewno wszystko sprawdził i już wiedział. A ja wiedziałam, że to, co mnie dzisiaj spotka, będzie… straszne. Po co ja z nim jeszcze byłam?? Codziennie się nad tym zastanawiałam, codziennie szukałam w sobie odwagi, żeby odejść. Ale nie mogłam jej znaleźć. Wiedziałam, że Peter mnie odszuka, gdziekolwiek bym się nie ukryła. Odszuka i zemści się okrutnie. Bo żadna byle panna nie może zostawić Peter’a Johanson’a. Ukryłam twarz w dłoniach i jęknęłam cicho.
            Kilka minut później drzwi do mojego gabinetu otworzyły się i do środka powoli wszedł mój narzeczony. Siedziałam jak skamieniała, kiedy przekręcał klucz w drzwiach. Niepotrzebnie, w biurze i tak nikogo już nie było. Podszedł do mnie i uśmiechając zimno, a złowieszczo, wyciągnął rękę, złapał mnie za ramię i podniósł z fotela. Nie potrafiłam mu się przeciwstawić. Byłam sparaliżowana strachem, niczym bezwolna lalka, robiłam wszystko co chciał. Nie protestowałam, kiedy szybkim ruchem rozerwał mi bluzkę tak, że guziki poleciały we wszystkie strony. Kiedy zsunął mi spódnicę. I kiedy zdarł ze mnie bieliznę. Nie protestowałam, kiedy mocnym ciosem powalił na podłogę, a potem bijąc, wykorzystał na wszystkie znane sobie sposoby. To była jego kara dla mnie. Kazał mi robić wszystko to, czego nienawidziłam i co budziło we mnie obrzydzenie. A kiedy skończył, zarobiłam jeszcze kilka kopniaków w żebra. Potem zapiął rozporek i ze słowami „to cię nauczy, kochanie” wyszedł, zostawiając mnie sponiewieraną na podłodze.

            Nie wiem, ile czasu tak spędziłam. Ale coś we mnie umarło na amen. Już nawet maleńka iskierka miłości do tego człowieka się we mnie nie tliła. W głowie miałam pustkę, a przed oczami cyniczny wyraz twarzy mężczyzny, który nie tak dawno powtarzał mi, jak bardzo mnie kocha. Jaka ja byłam ślepa! W końcu, widząc jaśniejącą poświatę za oknem, podniosłam się, krzywiąc się niemiłosiernie. Wszystko mnie bolało. A najbardziej dusza, skopana i zdeptana do granic możliwości. Na szczęście, zawsze miałam w  biurze zapasowy komplet ubrań, tak na wszelki wypadek. Umyłam się, ubrałam i zrobiłam lekki makijaż, ale i tak zaczerwieniony policzek mówił sam za siebie. Niech to szlag!

            Udało mi się uniknąć pytań współpracowników, bo rozprawę miałam wyznaczoną już na dziewiątą. Przed sądem czekał na mnie Gibbs, lekko uniósł brwi na mój widok, ale nic nie powiedział. W ogóle, był strasznie małomównym człowiekiem. Ale czułam, że jest dobry. Tak po prostu, po ludzku, zwyczajnie dobry. Kilka minut później dołączył do nas agent DiNozzo, szczerze zainteresowany wynikiem rozprawy. Bo dzisiaj miał być werdykt. Zgodnie z naszymi przewidywaniami, facet został skazany na długie lata więzienia, co bardzo nas ucieszyło. Najbardziej Tony’ego, który z tej radości aż mnie uściskał. Dość niefortunnie, bo jego chwyt sprawił, że poczułam wszystkie wczorajsze uderzenia i kopniaki. Skrzywiłam się boleśnie, co Gibbs zauważył od razu.
- Daj spokój, DiNozzo – fuknął, rozdzielając nas. – Udusisz ją…
- Nie uduszę – Tony chciał powtórzyć gest radości, ale jego szef stanowczo stanął między nami, patrząc groźnie. – To ja lepiej pójdę do auta – DiNozzo wycofał się, a my powoli wyszliśmy z sali.
- Dobra robota – odezwał się nagle Gibbs, patrząc na mnie spod oka.
- To wasz zasługa – zaprotestowałam. – Gdyby nie zebrane przez was dowody, nie miałabym szans… - przerwałam, bo agent nagle złapał mnie za ramię i stanowczym gestem wepchnął do toalety. Męskiej. Spojrzałam na niego zdezorientowana i aż skuliłam się pod wpływem jego wzroku.
- Mów – polecił mi szorstko.
- Ale co? – nie zrozumiałam.
- Co się dzieje?
- Nie rozumiem – uniosłam dłoń, żeby odgarnąć włosy i to był mój błąd. Rękaw bluzki uniósł się i odsłonił prześliczny siniak tuż nad nadgarstkiem. Gibbs jakby tylko na to czekał. Błyskawicznie złapał mnie za rękę i gwałtownie odsłonił przedramię. Na widok innych siniaków zacisnął usta w wąską kreskę, po czym sprawdził drugą rękę. Wyglądała podobnie jak pierwsza.
- Kto ci to zrobił? – zapytał cicho, ale tak złowieszczo, że mimowolnie poczułam dreszcz. Jeśli w taki sposób rozmawiał z przestępcami, to nic dziwnego, że miał takie wyniki.
- A co cię to obchodzi? – odpowiedziała opryskliwie i wyrwałam rękę. Chciałam wyjść, gdzieś na świeże powietrze, bo nagle poczułam, że strasznie mi duszno.
- Nadia – nie pozwolił mi na to. – KTO??
- Nie twój interes!! – odepchnęłam go gwałtownie i połykając łzy, wybiegłam. Moja reakcja go zaskoczyła, mnie zresztą też, ale nic nie mogłam na to poradzić. A już na pewno nie czułam się gotowa, aby opowiadać o swoim upokorzeniu dopiero co poznanemu facetowi.

            Wsiadłam do auta i odjechałam z piskiem opon. DiNozzo, który stał kawałek dalej, patrzył za mną zdziwiony. W ogóle nie zwróciłam na to uwagi. Na szczęście nie miałam już dzisiaj więcej rozpraw, więc resztę dnia mogłam spędzić jak chciałam. Szczerze rzecz ujmując powinnam jechać do biura i popracować nad innymi dokumentami, ale nie byłam w stanie. Ręce mi się trzęsły, z oczu kapały łzy, a ja marzyłam tylko o tym, żeby się gdzieś ukryć. Żeby nikt mnie nie widział i nikt o nic nie pytał. Pojechałam w swoje ukochane miejsce. Niewielki park na obrzeżach miasta. Znalazłam ławeczkę ukrytą w głębi, za krzaczkami i spędziłam na niej resztę dnia. Po prostu siedziałam. Dopiero wieczorny chłód wygonił mnie stamtąd. Pojechałam do biura, bo za nic w świecie nie chciałam pokazywać się w domu. Właśnie. To nie był mój dom. To było mieszkanie Peter’a, zimne i złe, w którym tylko mieszkałam.

            Weszłam do biura i poszłam prosto do swojego gabinetu. Strażnik na dole, nawet nie był zdziwiony, niejednokrotnie prokuratorzy spędzali tutaj po kilkanaście godzin, albo wracali wieczorami, żeby w spokoju popracować. Jednak tym razem nikogo nie było. Cisza i spokój. Tego potrzebowałam. I żeby nikt o nic nie pytał. Rzuciłam torbę na podłogę i podeszłam do okna. Zamyślona, wpatrywałam się w panoramę miasta, już oświetloną miejskimi latarniami i neonami. Pewnie dlatego nie usłyszałam kroków za plecami. Dopiero silny chwyt za ramię i pierwszy cios, który na mnie spadł, przywrócił mnie do rzeczywistości.
- Niczego się nie nauczyłaś – wściekły głos Peter’a zabrzmiał jak wystrzał w ciszy biura. Uderzył mnie z całej siły w twarz, upadłam na podłogę, czując jednocześnie metaliczny posmak krwi w ustach. – Znowu mnie zawiodłaś. Znowu nie spełniłaś moich oczekiwań. I nie wyciągnęłaś wniosków w wczorajszej lekcji. Jak możesz być prokuratorem, skoro nie umiesz logicznie myśleć? – zadrwił, podnosząc mnie z podłogi i wymierzając kolejny cios. Kiedy znów wylądowałam na wykładzinie, coraz mocniej krwawiąc i czując, jak pieką mnie policzki, zmienił sposób bicia. Kopnięcie w brzuch sprawiło, że nagle przestałam oddychać, kolejne trafiło w żebra, powodując dotkliwy ból. Skuliłam się, starając chronić jak najwięcej siebie, kiedy nagle wszystko ustało, a ja usłyszałam, że ktoś się szamocze, a potem hałas, kiedy coś dużego spadło na niewielki stolik kawowy stojący w kącie pokoju. Mimo, że Peter już mnie nie bił, nie miałam odwagi podnieść się, żeby spojrzeć co się dzieje.
- Wynoś się stąd – usłyszałam zimny głos, w którym rozpoznałam Gibbsa. – Wynoś się i nie waż się więcej do niej zbliżać! – po chwili poczułam rękę, która delikatnie dotknęła mojego ramienia. – Nadia… Spójrz na mnie – poprosił łagodnie agent, więc powoli podniosłam głowę. Aż się zachłysnął, widząc moją twarz. – Co za skurwiel – warknął, klękając obok mnie i podając mi chusteczkę. – Nadio, kto to był?
- Mój… narzeczony – wymamrotałam. Boże, jaka ja mu byłam wdzięczna, że zjawił się tutaj akurat w tym momencie. Inaczej pewnie wylądowałabym w szpitalu.
- Narzeczony? – spojrzał na mnie z niedowierzaniem. – Zabieram cię stąd – zdecydował w jednej chwili, podnosząc się z podłogi i pomagając mi wstać.
- Ale… dokąd?
- Do mnie – padła stanowcza odpowiedź. – I nawet nie próbuj protestować – dodał. Złapał moją torbę, po czym wziął pod ramię i wyprowadził z pomieszczenia.

            Milczałam całą drogę, bo jakoś brakowało mi słów, żeby cokolwiek powiedzieć. Tak naprawdę nie chciałam nic mówić. Mimo, że wszystko we mnie krzyczało. Z bólu i bezradności. Nigdy nie przypuszczałam, że Peter tak się zachowa. Że zrobi mi coś takiego. Gibbs też się nie odzywał. Prowadził wóz szybko i pewnie, a jego zaciśnięte szczęki i  chmurne spojrzenie jasno powiedziały mi, że jest wściekły. Zdążyłam już zauważyć, że ma silnie rozwinięty instynkt opiekuńczy wobec ludzi, których uważał za przyjaciół albo za rodzinę. A ja chyba zaczęłam należeć do którejś z tej grupy. Sama nie wiem dlaczego, bo wcale długo się nie znaliśmy. Postanowiłam go o to zapytać, ale to później. Teraz chciałam tylko spać. Spać i nie myśleć o niczym.
            Gibbs zaparkował pod swoim domem i pomógł mi wysiąść. Dobrze, bo skopane żebra nie pozwalały mi na pełną swobodę ruchu. Zaprowadził mnie na górę, pokazał łazienkę i sypialnię. A potem zostawił samą, mówiąc, że on i tak zawsze śpi na dole. I jakbym czegoś potrzebowała to mam zawołać. Błyskawicznie się umyłam, nie patrząc w lustro ani nie oglądając swoich siniaków. Położyłam się do łóżka, zwinęłam w kłębek i prawie natychmiast usnęłam.
            Obudziły mnie promienie słoneczne, które w zabawny sposób łaskotały mnie w nos. Poruszyłam się lekko i cicho jęknęłam. Moje ciało stanowczo zaprotestowało przeciwko jakiemukolwiek wysiłkowi. Ale udało mi się podnieść i ubrana w za dużą koszulkę Gibbsa powolutku zeszłam na dół. Agent był w kuchni i właśnie parzył kawę. Bez słowa nalał mi pełen kubek i postawił na stole. Usiadłam na pierwszym wolnym krześle, upiłam mały łyk i zapatrzyłam się w okno naprzeciwko.
- Jak się czujesz? – z zamyślenia wyrwało mnie pytanie mojego wybawcy.
- Nieszczególnie – skrzywiłam się. – Wszystko mnie boli.
- Nic dziwnego – usiadł naprzeciwko. – Nieźle oberwałaś… Opowiesz?
- A co tu opowiadać? – skrzywiłam się znowu. – Kiedyś… taki nie był. Kiedyś mnie kochał – w moim tonie zabrzmiała gorzka nuta. – Ale stopniowo, z dnia na dzień, robił się coraz gorszy. Na początku to wszystko było bardzo subtelne, ja… ja się godziłam, bo go kochałam. Ale z biegiem czasu było coraz ostrzej. I coraz gorzej. Potem okazało się, że jednak nie spełniam wysokich wymagań i oczekiwań jaśnie pana adwokata oraz jego rodziny. Wszystko co robiłam, było źle. Zaczął… - zawahałam się na moment. Nigdy nikomu o tym nie mówiłam. - …zaczął mnie karać. Najpierw psychicznie, upokarzał mnie, dokuczał i naigrywał się. A potem… - odetchnęłam głęboko. – Potem zaczął mnie bić. Do tej pory tylko w łóżku, robiąc przy okazji rzeczy, które... – urwałam, bo opis tego wszystkiego nie chciał przejść mi przez gardło. -  Aż do wczoraj… - w moich oczach błysnęły łzy. Cholera, zawsze chciałam być twarda, a tu nic z tego. Gibbs milczał, patrzył tylko na mnie uważnie. – Pewnie się dziwisz, że na to pozwalałam… - skinął lekko głową. – Nie umiem tego wytłumaczyć. Sama tego nie rozumiem. Gdzieś zgubiłam siebie i nie potrafiłam mu się przeciwstawić…
- Myślę, że powinnaś tu zostać na jakiś czas – Gibbs nagle przemówił. – Załatwię wszystko z Caroline.
- Mogę? – spojrzałam na niego zaskoczona.
- Możesz. Tyle, ile będziesz potrzebowała. Poza tym, tu będziesz bezpieczniejsza niż gdzieś indziej…
- Pojedziesz ze mną po moje rzeczy?
- Kiedy tylko chcesz.
- Od razu – zdecydowałam się błyskawicznie.

            Na szczęście Peter’a nie było w mieszkaniu. Na szczęście dla niego, bo Gibbs miał taką minę, że pewnie by go stłukł na kwaśne jabłko. Zabrałam swoje ubrania i kilka osobistych pamiątek, klucze zostawiłam na stoliku w korytarzu i z ulgą zatrzasnęłam drzwi.

            Kolejne dni spędziłam w domu Gibbsa. Nie chodziłam do pracy, więc mogłam ze spokojem odzyskiwać siły. Co prawda, do spokoju było mi bardzo daleko, ale ulga, że już nikt mnie nie skrzywdzi, była wręcz namacalna. Po konsultacjach z Caroline postanowiłam dać sobie spokój i nie wnosić oskarżenia. Moja szefowa obiecała, że załatwi to inaczej i ja jej wierzyłam. Moim skromnym zdaniem, Peter naprawdę powinien zacząć się bać. Jej i Gibbsa, który co prawda nic nie mówił na jego temat, ale czułam, że nie zostawi tak tej sprawy.

            Praktycznie całe dnie spędzałam w sypialni na piętrze. Praktycznie cały czas spałam. Gibbs twierdził, że to reakcja na stres i żebym się nie przejmowała. Prawie nie jadłam, piłam za to hektolitrami wodę i biegałam do łazienki kilka razy dziennie. Mimo, że ciągle spałam lub drzemałam, w ogóle nie czułam się wypoczęta. Śniły mi się straszne rzeczy, te, które już się zdarzyły i te, które podsuwała mi moja wyobraźnia. Budziłam się zlana potem, z niemym krzykiem na ustach, przerażona. Tak było i tym razem. Kolejne wizje zemsty Petera wyrwały mnie ze snu około drugiej nad ranem. Do tej pory, po każdym takim śnie, leżałam z otwartymi oczami, głęboko oddychając i wpatrując się w ciemny sufit. Ale dzisiaj poczułam, że już dłużej nie chcę być z tym wszystkim sama. Że potrzebuję chociaż na chwilę się do kogoś przytulić. Bez namysłu zerwałam się z łóżka i zeszłam na dół. Na kanapie, w koszulce i spodniach od dresu, przykryty lekkim kocem spał Gibbs. Podeszłam bliżej i stanęłam przy jego nogach, przypatrując mu się z napięciem. Musiał spać bardzo czujnie, bo prawie natychmiast otworzył oczy i spojrzał na mnie pytająco.
- Co się stało? – odezwał się lekko zachrypniętym głosem.
- Nie chcę być sama – wyrzuciłam z siebie drżącym głosem.
- Chodź – bez wahania przesunął się kawałek, zachęcająco odsuwając koc. Wsunęłam się w zrobione przez niego miejsce, wtulając się ufnie, na co on po prostu objął mnie mocno ramionami. – Zły sen?
- Złe życie…
- Raczej zły człowiek – sprostował.
- Dlaczego nie umiem z nim walczyć?
- Umiesz.
- Umiem? Przecież pozwalałam mu na to wszystko…
- Umiesz, tylko jeszcze nie wiesz jak – wyjaśnił. – Ale ja ci pokażę.
- Naprawdę? – wtuliłam się w niego mocniej. Napawał mnie swoistym poczuciem bezpieczeństwa. Mogłabym tak leżeć z nim bez końca.
- Obiecuję. A teraz śpij. Musisz dużo odpoczywać… - zamknęłam oczy i powoli zaczynałam odpływać w niebyt. Lekkie cmoknięcie w czoło chyba było tylko złudzeniem.

            Gibbs nie rzucał słów na wiatr. Zabrał mnie na salę ćwiczeń, gdzie pokazał kilka przydatnych chwytów i uderzeń. Zabrał mnie na strzelnicę, żebym opanowała podstawy. I całkiem nieźle mi poszło, widziałam po jego minie.
- Chcesz poszukać sobie jakieś mieszkanie? – zapytał, kiedy wracaliśmy.
- Chyba już najwyższa pora, prawda? – spojrzałam na niego. – Nie mogę siedzieć ci na głowie tyle czasu…
- Nie o to chodzi – żachnął się. – Możesz siedzieć ile chcesz i ile potrzebujesz. Ale jeśli naprawdę chcesz pokonać te wszystkie demony, musisz stać się w pełni samodzielna.
- Demony… - zamyśliłam się. – To określenie pasuje idealnie… Dobrze – ocknęłam się. – Masz rację. Musze wrócić do pracy i muszę się usamodzielnić. Dzisiaj poszukam czegoś i dam znać Caroline, że wracam.
- Dzielna dziewczynka – pochwalił mnie, uśmiechając się lekko.

            Kilka dni później Gibbs pomógł przewieźć mi moje rzeczy do nowego mieszkania. Było malutkie, salon połączony z kuchnią, mała sypialnia i mikroskopijna łazienka. Ale było blisko biura, mniej więcej w połowie drogi do Navy Yard’u. Mimo wszystko chciałam, żeby Gibbs miał blisko. W razie czego.
            Powoli wracałam do pracy, lekko zdziwiona, że Peter zostawił mnie w spokoju. Na moje pytania, czy maczał w tym palce, Gibbs przysiągł, że oprócz konfrontacji w moim gabinecie, nigdy więcej nie widział Peter’a na oczy. I chyba mogłam mu wierzyć. Dni mijały swoim ustalonym rytmem, obowiązki mnie pochłaniały, a ja, z dnia na dzień, odzyskiwałam wiarę, że teraz już wszystko będzie dobrze.

            Byłam naiwna jak małe dziecko. Ten dzień nie różnił się niczym od poprzednich. Rano wstałam, pojechałam do pracy, załatwiłam co miałam załatwić, kilka spotkań, jedna rozprawa. Nic nadzwyczajnego. Wróciłam wczesnym wieczorem, zmęczona, ale nie na tyle, żeby od razu iść spać. Weszłam do mieszkania, rzuciłam teczkę na sofę, torebkę na podłogę i z ulgą zdjęłam szpilki. Chciałam od razu iść pod prysznic, ale stwierdziłam, że jednak jestem głodna, więc skierowałam się do kuchni. W lodówce powinna być jeszcze wczorajsza pizza. Nie zdążyłam jednak tam dojść, mimo niewielkiej odległości. Liche drzwi od mieszkanka zostały wyważone naprawdę solidnym kopniakiem i do środka wpadł Peter. Patrzyłam na niego przerażona, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Wszystkie lekcje Gibbsa, wszystkie jego rady i nauki wyparowały mi z głowy w oka mgnieniu. Nie wiedziałam co robić.
- Witaj, Nadio – Peter odezwał się NAPRAWDĘ wściekłym głosem. – Trochę zajęło mi znalezienie cię. Ale w końcu mi się udało…
- Cz…Cze…go ch…chcesz? – wyjąkałam, kuląc się i usiłując odsunąć się jak najdalej. Co nie było zbyt możliwe, bo zaledwie po dwóch krokach moje biodro nadziało się na kuchenny blat.
- Czego chcę? – roześmiał się dziko. – Zrobiłaś ze mnie pośmiewisko, a twój chłoptaś podbił mi oko! A ty się pytasz czego chcę??
- Pe…ter – znów to jąknie. – Proszę… idź so…bie…
- O nie, moja małe, puszczalskie kochanie… - uśmiechnął się złowieszczo. – Nigdzie nie pójdę, dopóki nie ukarzę cię za to, co mi zrobiłaś… - ruszył w moją stronę, dalej z tym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Nie miałam gdzie uciekać i on dobrze o tym wiedział.

            Byłam przerażona jak jeszcze nigdy. Wcześniej też widywałam Peter’a wściekłego i wiedziałam, że wtedy potrafi być naprawdę wredny. Ale to, co prezentował teraz, wykraczało poza wszelkie moje wyobrażenia. Oczy błyszczały mu szaleńczo, jakby trawiła go gorączka, był blady i zaciskał usta w wąską kreskę. Podszedł do mnie i zamachnął się. Zasłoniłam się odruchowo, ale nie na wiele się to zdało. Cios był silny, poczułam pieczenie na policzku i poleciałam w przeciwległy róg pomieszczenia. Nie zdążyłam jednak uderzyć w szafki, bo Peter złapał mnie za włosy i pociągnął do siebie. Zabolało, a z moich ust wydobył się cichy krzyk. Mój były narzeczony szarpnął mocno, drugą ręką złapał mnie za ramię i popchnął do salonu. Wylądowałam na kolanach, zdzierając je sobie i przy okazji tłukąc łokieć. Usiłowałam wstać, ale nie dałam rady. Przyskoczył do mnie błyskawicznie i zdzielił pięścią w twarz. Upadłam na dywan z jękiem, a przed oczami pojawiły mi się mroczki. Potem były kolejne razy, jeden za drugim spadały na mnie, na całe moje ciało. Usiłowałam wydostać się spod tego gradu ciosów, ale nie byłam w stanie. Uderzenia, kopniaki, wszystko to zlało mi się w jedno, a cały świat zniknął. Słyszałam tylko jego ciężki oddech, w zasadzie dyszenie oraz urywane słowa, w których królowały wyzwiska i groźby. Poddałam się po zaledwie kilku minutach, przestałam uciekać, przestałam nawet próbować się zasłonić, leżałam na podłodze zbierając razy i bezgłośnie błagając o koniec. W końcu przestał. Ale wiedziałam, że tak naprawdę to dopiero początek.

            Nie myliłam się. Kiedy leżałam tak nieruchomo, czując te wszystkie razy, krwawiąc z rozbitej głowy i rozwalonych warg, ukucnął obok mnie i popatrzył mi w oczy.
- I gdzie TERAZ jest ten twój chłoptaś? – zapytał drwiąco. – No gdzie?? – ryknął. – Ma cię w dupie! Przeleciał cię i teraz nic go już nie obchodzisz. Ani jego, ani nikogo innego. Nawet jeśli cię zabiję, nikt się tym nie zainteresuje. Wiesz o tym, prawda? – zapytał cicho. – Nikt. Absolutnie nikt. Nie masz nikogo, Nadio. – ciągnął swoją chorą przemowę. – Nikogo. Nikogo nie obchodzisz. I nikt nie będzie po tobie płakał…
- Peter… - wyszeptałam z trudem. – Proszę… Błagam… Zostaw mnie…
- O nie, moja droga – zaśmiał się. – Dopiero się rozkręcam… Dopiero teraz poczujesz, co znaczy prawdziwy ból. Taki, jaki ty mi zadałaś, odchodząc! – znów mnie uderzył, a ja powoli zaczęłam odpływać. Miałam dość. Ale nie on. W tym półprzytomnym stanie poczułam, jak zaczyna zdzierać ze mnie ubranie. Nie patyczkował się, rozerwał mi bluzkę, zdarł spódniczkę, potem rajstopy. Wiedziałam, co chce zrobić. Nienawidziłam brutalności w seksie, a on ją uwielbiał. I wiedziałam, że teraz to wykorzysta. Że zrobi to wszystko, co powoduje ból i sprawia, że chcę zniknąć. Że chce mi się wymiotować, ale nie mogę. I chyba to był ten impuls, który w końcu pobudził mnie do działania. Jęknęłam cicho i wykorzystując moment, kiedy się podniósł, żeby zdjąć spodnie, przekręciłam się na bok. Zamrugałam, usiłując odzyskać ostrość widzenia. Trochę pomogło, wyciągnęłam rękę przed siebie, chcąc wymacać cokolwiek, czym mogłabym się obronić. Peter roześmiał się, widząc te moje wysiłki, po czym znów mnie kopnął. Z ust wydobył mi się stłumiony okrzyk, ale nie przestałam szukać. W pewnym momencie moja dłoń trafiła na obły kształt. Torebka! Przesunęłam się kawałek, Peter nie przestawał mnie kopać i śmiać się przy tym obłąkańczo. Wsunęłam rękę do wnętrza torby i po sekundzie natrafiłam na znajomy kształt. Rewolwer. Zacisnęłam dłoń na chłodnej rękojeści, po czym szybkim ruchem, który sporo mnie kosztował, wyciągnęłam broń. Odwróciłam się w kierunku mojego oprawcy i wyciągnęłam przed siebie rękę. Cała drżała, zarówno od wysiłku, jaki musiałam włożyć, żeby w ogóle utrzymać ją w górze, jak również od bólu i tych wszystkich negatywnych emocji, które mną zawładnęły.
            Peter zdębiał. Chyba nie spodziewał się, że w ogóle mam jakąś broń. I umiem się nią posługiwać.
- Co to ma być? – zapytał drwiąco. – Dziki Zachód. Kochanie, ty go nawet źle trzymasz… - ruszył w moją stronę.
- Nie zbliżaj się – podparłam się drugą ręką i tak szybko, jak tylko pozwalał mi mój stan, przeczołgałam się pod ścianę. – Nie zbliżaj się, bo zrobię z niego użytek…
- Zastrzelisz mnie? – zakpił. – Nie jesteś do tego zdolna, kochanie. – znów krok w moim kierunku.
- Nie… zbliżaj… się – wyjąkałam. Odruchowo odbezpieczyłam rewolwer i skierowałam lufę w stronę jego klatki piersiowej.
- Nawet grozić nie umiesz! – roześmiał się i chciał podejść, ale mój instynkt zadziałał. Dobrze wiedziałam, że jeśli znów się do mnie zbliży, jestem zgubiona. Mój palec nacisnął spust w zasadzie bez udziału mojego umysłu. Rozległ się huk, a na piersi Peter’a wykwitła pierwsza szkarłatna plama. Pierwsza, ale nie ostatnia. Zahuczało jeszcze pięć razy i dopiero charakterystyczny odgłos, kiedy iglica uderzyła w pustą komorę bębenka, sprawił, że się ocknęłam. Peter leżał na posadzce, u moich stóp, w kałuży krwi, która powiększała się z każdą sekundą. Jego martwe oczy nieruchomo wpatrywały się w sufit, ale nadal mogłam w nich dostrzec zdziwienie. Chyba nie spodziewał się, że tak to wszystko może się skończyć. Zresztą, ja też nie. Rewolwer wypadł mi z dłoni i uderzył o podłogę. I dokładnie ten moment wybrał sobie Gibbs, żeby wparować do mojego mieszkania. Widząc trupa obok kanapy i mnie, prawie nagą, pod ścianą, zatrzymał się gwałtownie w progu. A depczący mu po piętach Tony, praktycznie zaparkował na jego plecach.
- Nadio – Gibbs wszedł do środka i ostrożnie omijając powstały bałagan, podszedł do mnie. Uklęknął obok i wziął mnie w ramiona, nie zważając na nic. – Nadio… - chyba nie bardzo wiedział co powiedzieć. Chyba nie tego się spodziewał, jadąc tutaj.
- Czy on… nie żyje? – wydusiłam z siebie nurtujące mnie pytanie.
- Absolutnie i nieodwołalnie – zamiast Gibbsa odezwał się Tony, który poszedł w ślady swojego szefa i też wszedł do środka. I zdążył już sprawdzić stan Peter’a.
- O Jezu – jęknęłam, ukrywając twarz w płaszczu tulącego mnie agenta.
- Nadio, musiałaś – Gibbs odezwał się spokojnym, kojącym głosem. – Gdybyś tego nie zrobiła, to on zabiłby ciebie. Dobrze o tym wiesz…
- Ja… zabiłam człowieka, Gibbs – zaczęłam płakać. Łzy leciały mi po twarzy, mieszając się z krwią i brudząc wszystko dookoła. – Zabiłam człowieka! – zawyłam.
- To nie był człowiek – zaprotestował agent. – To było zwykle bydlę. Co on ci zrobił? – zapytał, jakoś tak miękko i bezradnie.
- Przyszedł i… - z moich ust popłynęła nieskładna opowieść o wydarzeniach dzisiejszego wieczora. Aż dziwne, że trwała tylko kilka minut.
- DiNozzo, wezwij zespół – Gibbs odezwał się chwile po tym jak skończyłam. W jego głosie nie było już bezradności. Była stal. – I karetkę. I daj jakiś koc.

Po chwili miękki pled dokładnie okrył moje ciało, Jethro pomógł mi wstać, ale widząc, że chwieję się na nogach, wziął mnie na ręce i przeniósł do sypialni. Wtuliłam się w niego, szukając ukojenia, którego nie potrafiłam znaleźć. Nie pomagały uspokajające słowa, że nie miałam wyjścia. Ani Gibbsa, ani Tony’ego, ani reszty zespołu. Ani Caroline, która przybyła kilka minut później. Peter był bestią, zgadza się. A ja go zabiłam. W obronie własnej. Każdy sąd mnie uniewinni, widząc, jak wyglądałam po tym spotkaniu. Ale szczerze, miałam to gdzieś. Zabiłam człowieka i teraz musiałam z tym żyć. Jak??