Strony

niedziela, 4 sierpnia 2013

Zły człowiek.

Wiem, że czekacie na Tivę i jakiś prequel ostatniego opowiadania. Ale długo długo nie miałam pomysłu na niego, a teraz, kiedy się pojawił, muszę go jeszcze spisać :D Dlatego, na osłodę oczekiwania, coś z Gibbsowej beczki. Smutne, trudne i niełatwe. Myślałam o kilku częściach, ale doszłam do wniosku, że jednak w całości będzie lepszy efekt. Ostrzegam - długie :D

Zapraszam do lektury.

Alexandretta

***


- Nie rozumiem twoich wątpliwości – Caroline spoglądała na mnie lekko zaskoczona – Nadia, to dla ciebie ogromna szansa!
- Wiem, Caroline – westchnęłam. – Ale nie jestem pewna. Po prostu…
- Niech zgadnę – przerwała mi. – Peter.
- Dobrze wiesz, jakie ma podejście – usiłowałam się wytłumaczyć. Dla niej Peter był tylko zaborczym narzeczonym, prawda była nieco inna, ale nie zamierzałam nikogo wtajemniczać w swoje problemy. Przynajmniej tak długo jak nie kolidowały z moją pracą.
- Nie interesuje mnie to – Caroline potrafiła być bezwzględna. – Poza tym, to nie jest prośba. To polecenie służbowe. Wiesz, że nie mam nikogo innego na miejsce Morgan. A ona za trzy miesiące rodzi i jest już naprawdę zmęczona. Przejmiesz jej obowiązki i nie ma dyskusji.
- Caroline, proszę – jęknęłam. – Daj mi choć dzień…
- Nie mam dnia – moja szefowa była nieubłagana. – Zaczynasz jutro. I jeszcze jedno, Nadio… Ja wiem, że ty go kochasz. I on kocha ciebie. Podobno. Dlatego nie pozwól mu, żeby cię ograniczał. Jesteś mądrą kobietą, jesteś świetnym prokuratorem. A to dla ciebie wielka szansa na kolejny awans, żeby twoja kariera ruszyła z kopyta. Nie możesz do końca życia oskarżać drobnych złodziejaszków!
- Dlaczego? – spojrzałam na nią żałośnie. – Mnie jest tak dobrze… Poza tym, nie wiem czy sobie poradzę…
- Dlaczego wątpisz w swoje umiejętności? Bo Peter powiedział ci kiedyś, że się nie nadajesz??
- Słyszałaś? – zaczerwieniłam się.
- Tylko ja – podkreśliła pierwsze słowo. – Nic ci nie powiedziałam, bo zazwyczaj nie wtrącam się w prywatne sprawy swoich pracowników. Ale, mam wrażenie, to zaszło za daleko. Zmieniłaś się. Kiedy zaczynałaś pracę miałaś w sobie więcej entuzjazmu, więcej radości, więcej… wszystkiego. Teraz… - zawahała się. – Stale jesteś smutna, przygaszona. Nie śmiejesz się, nie żartujesz, unikasz wspólnych wyjść. Ja rozumiem, że Peter może być zazdrosny, ale nie uważasz, że ostatnio trochę przesadza?
- Nie rozumiesz, Caroline – spojrzałam na nią poważnie.
- To mi wytłumacz – zaproponowała.
- Może kiedyś – uśmiechnęłam się blado. – Na razie… nie jestem w stanie.
- Dobrze więc – Caroline się poddała. – Jedź do domu. Zaczynasz jutro, punkt ósma.

            Zjechałam na podziemny parking i z ociąganiem poszłam w kierunku swojego auta. Cholera, cholera, cholera. Nie było dobrze. Caroline nie dała mi szansy. Wiedziałam, że mój awans nie spodoba się Peter’owi. Mój narzeczony był… specyficznym człowiekiem. Nienawidził, kiedy moje sukcesy przyćmiewały jego. Między innymi dlatego odsunęłam się na bok, zadowalałam się papierkową robotą i pomniejszymi sprawami. Na początku, bo tak go kochałam, że zrobiłabym wszystko, żeby był zadowolony i w dobrym humorze. A teraz… chyba tylko, żeby go nie drażnić. Więc skoro tak, to dlaczego wciąż z nim byłam??

            Przekręciłam kluczyk w stacyjce i wyjechałam z parkingu. Włączając się do ruchu, pomyślałam, że w ogóle nie mam ochoty wracać do domu. Od pewnego czasu tak było, a ja nie potrafiłam zrobić nic, żeby to zmienić. Caroline twierdziła, że kocham Peter’a, ale ja codziennie miałam coraz większe wątpliwości. Byłam mniej więcej w połowie drogi, kiedy przypomniałam sobie naszą poranną rozmowę.
- Matko kochana! – jęknęłam z przerażeniem w głosie. – Kolacja! Peter mnie zabije! – rzuciłam szybkie spojrzenie w lusterka wozu i gwałtownie skręciłam kierownicą. Rodzice Petera, u których miała się dzisiaj odbyć obowiązkowa kolacja rodzinna, mieszkali po drugiej stronie Potomaku. Jednak coś źle wyliczyłam, a raczej ten samochód pojawił się znienacka, bo przód mojego auta idealnie wkomponował się w bok granatowego Dodge’a. Zderzenie nie było zbyt silne, ale tak nieoczekiwane, że z przerażenia zamknęłam oczy. Poczułam, że moja głowa leci do przodu i lekko uderza o kierownicę. Nagły ból sprawił, że z oczu poleciały mi łzy. Oszołomiona, siedziałam na fotelu, myśląc nie o tym, że boli, tylko, że jeśli się spóźnię, nie skończy się awanturą.
- Wszystko w porządku? – drzwiczki się otworzyły i do moich uszu dotarło pytanie zadane męskim, surowym głosem. – Jest pani ranna?
- Nie… chyba nie – wymamrotałam, odwracając się w kierunku głosu i usiłując wysiąść. Mężczyzna, w płaszczu, o siwych włosach i niebiesko-stalowym spojrzeniu, pomógł mi bez zastanowienia.
- Chyba nie? Nie wygląda pani najlepiej…
- Uderzyłam się – pomacałam się po czole, ale wyczułam tylko małego guza.
- Wezwać karetkę?
- Nie, nie! – zaprotestowałam gwałtownie. – Nic mi nie jest. Naprawdę… - mężczyzna popatrzył na mnie z powątpiewaniem, ale nie nalegał. – Nie sprawdza pan samochodu? – zdziwiłam się po chwili.
- Nic mu nie jest – wzruszył ramionami. – To mocny wóz, byle stłuczka mu nie zaszkodzi. Pani też jest całe, ma tylko lekko zarysowany zderzak…
- Żadnej szkody? – zdziwiłam się.
- Dajmy sobie spokój – machnął ręką. – Trochę się spieszę. Da pani radę jechać?
- Dam – odpowiedziałam. Facet patrzył na mnie uważnie, ale widać uznał, że nie kłamię, bo skinął lekko głową, wsiadł i odjechał. Zrobiłam to samo, coraz bardziej przerażona wizją kolacji u rodziców Peter’a.

            Zdążyłam w ostatniej chwili. Kolacja przebiegła w zwykłej, drętwej atmosferze, na rozmowach o pracy i o sukcesach jedynego spadkobiercy rodu Johnson’ów. Cóż, wielki Pan Adwokat w osobie mojego narzeczonego, syn równie wielkiego adwokata i wnuk sędziego Sądu Najwyższego był w swoim żywiole, opowiadając o wygranych sprawach. Ja głównie milczałam, bo czym się miałam chwalić? Że znalazłam kolejne błędy proceduralne w dokumentach i udało mi się je naprawić? Zresztą Peter nie dopuszczał nikogo do głosu, a już na pewno nie mnie. Przecież dla nich byłam nikim, nie miałam w rodzinie adwokatów ani sędziów. Do wszystkiego doszłam sama, ciężką pracą. Nie miałam perspektyw na wspólnictwo w jakiejś kancelarii, ani tym bardziej na swoją własną. Byłam… No właśnie, kim byłam? Nawet jako narzeczona Petera nie miałam prawa głosu. Jakby wszyscy mieli nadzieję, że Pan Adwokat jeszcze zmieni zdanie i spiknie się z jakąś urodziwą córką znanego prawnika. Szlag.

- Nie rozumiem, jak mogłaś się spóźnić – powiedział do mnie Peter, kiedy wróciliśmy do domu. W jego głosie usłyszałam wyrzut.
- Nie spóźniłam się – zaoponowałam. – Przyjechałam akurat na czas.
- Miałaś być wcześniej, żeby pomóc mamie!
- Wybacz, ale twoja matka nie potrzebuje pomocy – powiedziałam. – Ma od tego ludzi.
- Moja droga – podszedł do mnie i spojrzał na mnie zimno. – Nie tobie to oceniać. Miałaś być wcześniej, bo JA tak powiedziałem.
- Miałam dużo pracy – usiłowałam się jeszcze wytłumaczyć. Nic z tego, znałam ten ton. Nie wróżył niczego dobrego.
- Pracy?? – prychnął. – Dużo pracy miałem ja! Ty tylko papierki przekładasz…
- Dobrze wiesz, że to nieprawda…
- Kochanie – podszedł do mnie, uśmiechając się złowieszczo. – Coś kiedyś ustaliliśmy… - wziął mnie za ramię i ścisnął. Nawet się nie skrzywiłam. Przywykłam już.
- Tak… pamiętam – wyszeptałam, bo doskonale wiedziałam jak się to wszystko skończy.
- No właśnie – ścisnął mocniej. – Więc bądź grzeczną dziewczynką i nie kłóć się ze mną więcej… No chyba, że chcesz, żebym zrobił się BARDZO zły?
- Nie chcę – znów szept, bo jego druga ręka wylądowała na moich plecach, boleśnie wbijając mi się pod łopatką.
- Idź do sypialni – polecił po chwili ciszy. – Należy mi się chwila relaksu…
- Nie dzisiaj, Peter – spojrzałam na niego błagalnie. – Proszę…
- Idź. Do. Sypialni. – każde słowo było jak smagnięcie batem. Skuliłam się i podreptałam do pokoju.

            Poranek był fatalny. Po prawie bezsennej nocy, kiedy Peter wyładował na mnie swoją złość na kilka różnych sposobów (przepraszam, relaksował się na kilka różnych sposób), sama myśl o tym, że muszę jechać do biura i przejąć nowe obowiązki napawała mnie przerażeniem.
            Ale okazało się, że jednak nie jest tak źle. Co prawda, Caroline od razu dostrzegła, że jestem strasznie blada i niewyspana, ale o nic nie pytała. Chyba instynktownie wyczuwała, że są rzeczy, o których nie dam rady mówić. Morgan wszystko mi tłumaczyła, cały dzień spędziła ze mną wprowadzając w meandry spraw, które aktualnie prowadziła. Miałam zajmować się cywilami, którzy popełnili przestępstwo na marynarzach i marines. Wszystkie te sprawy prowadziło NCIS. A podział był jasny. Te, gdzie winnym był żołnierz przekazywano do Prokuratury Wojskowej. Te, gdzie cywil, trafiały do mnie. Miałam ściśle współpracować z tą agencją, oskarżać winnych opierając się na zebranych przez nich dowodach. Wbrew pozorom, tych spraw wcale nie było tak mało.

            W nowe obowiązki weszłam dość płynnie i okazało się, że to jednak nic strasznego. Mało tego, powoli zaczynał mi wracać entuzjazm do pracy. Jedna tylko rzecz nie dawała mi spokoju. Nadal nic nie powiedziałam Peter’owi. Wiedziałam, że jak się wyda, odczuję to bardzo boleśnie.

            Było późne popołudnie, zamykałam właśnie kolejną sprawę, kompletując dokumenty, kiedy przerwał mi dzwonek telefonu.
- Nadia – rzuciłam do słuchawki widząc na wyświetlaczu nasz numer wewnętrzny. Kate, nasza główna sekretarka.
- Agent Gibbs do ciebie – usłyszałam melodyjny głos kobiety.
- Niech wejdzie – odpowiedziałam odruchowo, jednocześnie zastanawiając się, kim u licha jest agent Gibbs. Ale ułamek sekundy późnej już wiedziałam. Agent Specjalny L. Jethro Gibbs podpisywał się na większości dokumentów jako szef zespołu dochodzeniowego. Po chwili drzwi do mojego gabinetu się otworzyły, uniosłam głowę i zobaczyłam stojącego w progu mężczyznę. Płaszcz, siwe włosy, stalowo-niebieskie spojrzenie. Facet ze stłuczki. On też mnie rozpoznał, bo na jego twarzy dostrzegłam zaskoczenie.
- Agent Specjalny Leroy Jethro Gibbs – przedstawił się, wyciągając rękę na powitanie.
- Nadia Shawn, prokurator federalny – zrobiłam to samo, wychodząc zza biurka. – Co pana do mnie sprowadza?
- Nic konkretnego – odpowiedział, uśmiechając się leciutko. – Chciałem osobiście poznać zastępstwo za Morgan… znaczy prokurator Watson.
- Wszystkich poznaje pan osobiście?
- Staram się… Lubię wiedzieć z kim współpracuję.
- I jak wypadły oględziny? – zapytałam kpiąco.
- Całkiem… przyzwoicie – rzucił przelotne spojrzenie na moje nogi, po czym odwrócił się i wyszedł, zostawiając mnie w lekkim osłupieniu. Czy on ze mną flirtował??

            Kolejne dni mijały wyznaczane rytmem pracy, powrotami do domu, gdzie zazwyczaj czekał naburmuszony Peter. Mój narzeczony chyba dostrzegł, że praca zaczyna stawać się dla mnie przyjemnością, bo z dnia na dzień robił się coraz gorszy. I boleśnie to odczuwałam, zwłaszcza w nocy.

            To była sprawa podobna do innych. Młody mężczyzna, w szale zazdrości, za pomocą metalowej pałki zabił marynarza, z którym spotykała się jego dziewczyna. Klasyczny przykład zdrady i zazdrości, z trupem w tle. Oskarżałam na podstawie dowodów zebranych przez zespół Gibbsa. Notabene, bardzo miłych ludzi. Gibbs osobiście stawił się w sądzie, właściwie nie wiem dlaczego. Wychodziliśmy z sali zadowoleni, żaden biegły nie podważył dowodów, ława przysięgłych była wstrząśnięta, a obrońca nie dawał sobie rady z moimi argumentami. I właśnie ten moment, kiedy uśmiechnięta i zadowolona opuszczałam salę rozpraw, w dodatku w towarzystwie równie zadowolonego agenta, ten moment wybrał sobie Peter, żeby coś tam załatwić w Sądzie Federalnym. Spojrzenie jakie mi rzucił sprawiło, że praktycznie wrosłam w podłogę. Było… zimne, bezwzględne i okrutne. Poczułam jak krew odpływa mi z twarzy i chyba się nawet zachwiałam. Gibbs popatrzył na mnie zdziwiony, a potem podążył wzrokiem w tym samym kierunku w którym i ja patrzyłam.
- Wszystko w porządku? – zapytał cicho, delikatnie łapiąc mnie pod ramię.
- Ta..ak – wyjąkałam, chociaż wcale nie czułam się w porządku.
- Nadia, co jest? – zaniepokoił się, kiedy nadal nie mogłam się ruszyć
- Ni..ic – znowu jąkanie.
- Siadaj – polecił szorstko i posadził mnie na pierwszej z brzegu ławce. Rozejrzał się wokół, dostrzegł dystrybutor z wodą i po chwili przyniósł mi plastikowy kubeczek pełen przeźroczystej cieczy. – Pij - posłusznie wzięłam naczynie i wypiłam wszystko duszkiem. Odetchnęłam głęboko i dopiero wtedy spojrzałam na mojego towarzysza. – Wyglądasz jakbyś zobaczyła ducha…
- Prawie – mruknęłam. Nie chciałam nic wyjaśniać, chciałam stąd zniknąć. – Chodźmy – wstałam i ruszyłam szybkim krokiem do wyjścia. Gibbs podążył za mną z niezbyt zadowoloną miną. Rozstaliśmy się na parkingu i każde z nas pojechało w swoją stronę.

            Nie chciałam wracać do domu. Za żadne skarby świata. Siedziałam za biurkiem, na którym leżało całe stado papierów i udawałam strasznie zajętą. A prawda była zupełnie inna. Bałam się. Bałam się jak cholera. Peter’a. Wiedziałam, że nie podaruje mi tego dzisiejszego spotkania, chociaż nic o nim nie wiedział. Ale umiał czytać, a na wokandzie jak byk widniało moje nazwisko i sprawa, w jakiej oskarżałam. Nie był głupcem, na pewno wszystko sprawdził i już wiedział. A ja wiedziałam, że to, co mnie dzisiaj spotka, będzie… straszne. Po co ja z nim jeszcze byłam?? Codziennie się nad tym zastanawiałam, codziennie szukałam w sobie odwagi, żeby odejść. Ale nie mogłam jej znaleźć. Wiedziałam, że Peter mnie odszuka, gdziekolwiek bym się nie ukryła. Odszuka i zemści się okrutnie. Bo żadna byle panna nie może zostawić Peter’a Johanson’a. Ukryłam twarz w dłoniach i jęknęłam cicho.
            Kilka minut później drzwi do mojego gabinetu otworzyły się i do środka powoli wszedł mój narzeczony. Siedziałam jak skamieniała, kiedy przekręcał klucz w drzwiach. Niepotrzebnie, w biurze i tak nikogo już nie było. Podszedł do mnie i uśmiechając zimno, a złowieszczo, wyciągnął rękę, złapał mnie za ramię i podniósł z fotela. Nie potrafiłam mu się przeciwstawić. Byłam sparaliżowana strachem, niczym bezwolna lalka, robiłam wszystko co chciał. Nie protestowałam, kiedy szybkim ruchem rozerwał mi bluzkę tak, że guziki poleciały we wszystkie strony. Kiedy zsunął mi spódnicę. I kiedy zdarł ze mnie bieliznę. Nie protestowałam, kiedy mocnym ciosem powalił na podłogę, a potem bijąc, wykorzystał na wszystkie znane sobie sposoby. To była jego kara dla mnie. Kazał mi robić wszystko to, czego nienawidziłam i co budziło we mnie obrzydzenie. A kiedy skończył, zarobiłam jeszcze kilka kopniaków w żebra. Potem zapiął rozporek i ze słowami „to cię nauczy, kochanie” wyszedł, zostawiając mnie sponiewieraną na podłodze.

            Nie wiem, ile czasu tak spędziłam. Ale coś we mnie umarło na amen. Już nawet maleńka iskierka miłości do tego człowieka się we mnie nie tliła. W głowie miałam pustkę, a przed oczami cyniczny wyraz twarzy mężczyzny, który nie tak dawno powtarzał mi, jak bardzo mnie kocha. Jaka ja byłam ślepa! W końcu, widząc jaśniejącą poświatę za oknem, podniosłam się, krzywiąc się niemiłosiernie. Wszystko mnie bolało. A najbardziej dusza, skopana i zdeptana do granic możliwości. Na szczęście, zawsze miałam w  biurze zapasowy komplet ubrań, tak na wszelki wypadek. Umyłam się, ubrałam i zrobiłam lekki makijaż, ale i tak zaczerwieniony policzek mówił sam za siebie. Niech to szlag!

            Udało mi się uniknąć pytań współpracowników, bo rozprawę miałam wyznaczoną już na dziewiątą. Przed sądem czekał na mnie Gibbs, lekko uniósł brwi na mój widok, ale nic nie powiedział. W ogóle, był strasznie małomównym człowiekiem. Ale czułam, że jest dobry. Tak po prostu, po ludzku, zwyczajnie dobry. Kilka minut później dołączył do nas agent DiNozzo, szczerze zainteresowany wynikiem rozprawy. Bo dzisiaj miał być werdykt. Zgodnie z naszymi przewidywaniami, facet został skazany na długie lata więzienia, co bardzo nas ucieszyło. Najbardziej Tony’ego, który z tej radości aż mnie uściskał. Dość niefortunnie, bo jego chwyt sprawił, że poczułam wszystkie wczorajsze uderzenia i kopniaki. Skrzywiłam się boleśnie, co Gibbs zauważył od razu.
- Daj spokój, DiNozzo – fuknął, rozdzielając nas. – Udusisz ją…
- Nie uduszę – Tony chciał powtórzyć gest radości, ale jego szef stanowczo stanął między nami, patrząc groźnie. – To ja lepiej pójdę do auta – DiNozzo wycofał się, a my powoli wyszliśmy z sali.
- Dobra robota – odezwał się nagle Gibbs, patrząc na mnie spod oka.
- To wasz zasługa – zaprotestowałam. – Gdyby nie zebrane przez was dowody, nie miałabym szans… - przerwałam, bo agent nagle złapał mnie za ramię i stanowczym gestem wepchnął do toalety. Męskiej. Spojrzałam na niego zdezorientowana i aż skuliłam się pod wpływem jego wzroku.
- Mów – polecił mi szorstko.
- Ale co? – nie zrozumiałam.
- Co się dzieje?
- Nie rozumiem – uniosłam dłoń, żeby odgarnąć włosy i to był mój błąd. Rękaw bluzki uniósł się i odsłonił prześliczny siniak tuż nad nadgarstkiem. Gibbs jakby tylko na to czekał. Błyskawicznie złapał mnie za rękę i gwałtownie odsłonił przedramię. Na widok innych siniaków zacisnął usta w wąską kreskę, po czym sprawdził drugą rękę. Wyglądała podobnie jak pierwsza.
- Kto ci to zrobił? – zapytał cicho, ale tak złowieszczo, że mimowolnie poczułam dreszcz. Jeśli w taki sposób rozmawiał z przestępcami, to nic dziwnego, że miał takie wyniki.
- A co cię to obchodzi? – odpowiedziała opryskliwie i wyrwałam rękę. Chciałam wyjść, gdzieś na świeże powietrze, bo nagle poczułam, że strasznie mi duszno.
- Nadia – nie pozwolił mi na to. – KTO??
- Nie twój interes!! – odepchnęłam go gwałtownie i połykając łzy, wybiegłam. Moja reakcja go zaskoczyła, mnie zresztą też, ale nic nie mogłam na to poradzić. A już na pewno nie czułam się gotowa, aby opowiadać o swoim upokorzeniu dopiero co poznanemu facetowi.

            Wsiadłam do auta i odjechałam z piskiem opon. DiNozzo, który stał kawałek dalej, patrzył za mną zdziwiony. W ogóle nie zwróciłam na to uwagi. Na szczęście nie miałam już dzisiaj więcej rozpraw, więc resztę dnia mogłam spędzić jak chciałam. Szczerze rzecz ujmując powinnam jechać do biura i popracować nad innymi dokumentami, ale nie byłam w stanie. Ręce mi się trzęsły, z oczu kapały łzy, a ja marzyłam tylko o tym, żeby się gdzieś ukryć. Żeby nikt mnie nie widział i nikt o nic nie pytał. Pojechałam w swoje ukochane miejsce. Niewielki park na obrzeżach miasta. Znalazłam ławeczkę ukrytą w głębi, za krzaczkami i spędziłam na niej resztę dnia. Po prostu siedziałam. Dopiero wieczorny chłód wygonił mnie stamtąd. Pojechałam do biura, bo za nic w świecie nie chciałam pokazywać się w domu. Właśnie. To nie był mój dom. To było mieszkanie Peter’a, zimne i złe, w którym tylko mieszkałam.

            Weszłam do biura i poszłam prosto do swojego gabinetu. Strażnik na dole, nawet nie był zdziwiony, niejednokrotnie prokuratorzy spędzali tutaj po kilkanaście godzin, albo wracali wieczorami, żeby w spokoju popracować. Jednak tym razem nikogo nie było. Cisza i spokój. Tego potrzebowałam. I żeby nikt o nic nie pytał. Rzuciłam torbę na podłogę i podeszłam do okna. Zamyślona, wpatrywałam się w panoramę miasta, już oświetloną miejskimi latarniami i neonami. Pewnie dlatego nie usłyszałam kroków za plecami. Dopiero silny chwyt za ramię i pierwszy cios, który na mnie spadł, przywrócił mnie do rzeczywistości.
- Niczego się nie nauczyłaś – wściekły głos Peter’a zabrzmiał jak wystrzał w ciszy biura. Uderzył mnie z całej siły w twarz, upadłam na podłogę, czując jednocześnie metaliczny posmak krwi w ustach. – Znowu mnie zawiodłaś. Znowu nie spełniłaś moich oczekiwań. I nie wyciągnęłaś wniosków w wczorajszej lekcji. Jak możesz być prokuratorem, skoro nie umiesz logicznie myśleć? – zadrwił, podnosząc mnie z podłogi i wymierzając kolejny cios. Kiedy znów wylądowałam na wykładzinie, coraz mocniej krwawiąc i czując, jak pieką mnie policzki, zmienił sposób bicia. Kopnięcie w brzuch sprawiło, że nagle przestałam oddychać, kolejne trafiło w żebra, powodując dotkliwy ból. Skuliłam się, starając chronić jak najwięcej siebie, kiedy nagle wszystko ustało, a ja usłyszałam, że ktoś się szamocze, a potem hałas, kiedy coś dużego spadło na niewielki stolik kawowy stojący w kącie pokoju. Mimo, że Peter już mnie nie bił, nie miałam odwagi podnieść się, żeby spojrzeć co się dzieje.
- Wynoś się stąd – usłyszałam zimny głos, w którym rozpoznałam Gibbsa. – Wynoś się i nie waż się więcej do niej zbliżać! – po chwili poczułam rękę, która delikatnie dotknęła mojego ramienia. – Nadia… Spójrz na mnie – poprosił łagodnie agent, więc powoli podniosłam głowę. Aż się zachłysnął, widząc moją twarz. – Co za skurwiel – warknął, klękając obok mnie i podając mi chusteczkę. – Nadio, kto to był?
- Mój… narzeczony – wymamrotałam. Boże, jaka ja mu byłam wdzięczna, że zjawił się tutaj akurat w tym momencie. Inaczej pewnie wylądowałabym w szpitalu.
- Narzeczony? – spojrzał na mnie z niedowierzaniem. – Zabieram cię stąd – zdecydował w jednej chwili, podnosząc się z podłogi i pomagając mi wstać.
- Ale… dokąd?
- Do mnie – padła stanowcza odpowiedź. – I nawet nie próbuj protestować – dodał. Złapał moją torbę, po czym wziął pod ramię i wyprowadził z pomieszczenia.

            Milczałam całą drogę, bo jakoś brakowało mi słów, żeby cokolwiek powiedzieć. Tak naprawdę nie chciałam nic mówić. Mimo, że wszystko we mnie krzyczało. Z bólu i bezradności. Nigdy nie przypuszczałam, że Peter tak się zachowa. Że zrobi mi coś takiego. Gibbs też się nie odzywał. Prowadził wóz szybko i pewnie, a jego zaciśnięte szczęki i  chmurne spojrzenie jasno powiedziały mi, że jest wściekły. Zdążyłam już zauważyć, że ma silnie rozwinięty instynkt opiekuńczy wobec ludzi, których uważał za przyjaciół albo za rodzinę. A ja chyba zaczęłam należeć do którejś z tej grupy. Sama nie wiem dlaczego, bo wcale długo się nie znaliśmy. Postanowiłam go o to zapytać, ale to później. Teraz chciałam tylko spać. Spać i nie myśleć o niczym.
            Gibbs zaparkował pod swoim domem i pomógł mi wysiąść. Dobrze, bo skopane żebra nie pozwalały mi na pełną swobodę ruchu. Zaprowadził mnie na górę, pokazał łazienkę i sypialnię. A potem zostawił samą, mówiąc, że on i tak zawsze śpi na dole. I jakbym czegoś potrzebowała to mam zawołać. Błyskawicznie się umyłam, nie patrząc w lustro ani nie oglądając swoich siniaków. Położyłam się do łóżka, zwinęłam w kłębek i prawie natychmiast usnęłam.
            Obudziły mnie promienie słoneczne, które w zabawny sposób łaskotały mnie w nos. Poruszyłam się lekko i cicho jęknęłam. Moje ciało stanowczo zaprotestowało przeciwko jakiemukolwiek wysiłkowi. Ale udało mi się podnieść i ubrana w za dużą koszulkę Gibbsa powolutku zeszłam na dół. Agent był w kuchni i właśnie parzył kawę. Bez słowa nalał mi pełen kubek i postawił na stole. Usiadłam na pierwszym wolnym krześle, upiłam mały łyk i zapatrzyłam się w okno naprzeciwko.
- Jak się czujesz? – z zamyślenia wyrwało mnie pytanie mojego wybawcy.
- Nieszczególnie – skrzywiłam się. – Wszystko mnie boli.
- Nic dziwnego – usiadł naprzeciwko. – Nieźle oberwałaś… Opowiesz?
- A co tu opowiadać? – skrzywiłam się znowu. – Kiedyś… taki nie był. Kiedyś mnie kochał – w moim tonie zabrzmiała gorzka nuta. – Ale stopniowo, z dnia na dzień, robił się coraz gorszy. Na początku to wszystko było bardzo subtelne, ja… ja się godziłam, bo go kochałam. Ale z biegiem czasu było coraz ostrzej. I coraz gorzej. Potem okazało się, że jednak nie spełniam wysokich wymagań i oczekiwań jaśnie pana adwokata oraz jego rodziny. Wszystko co robiłam, było źle. Zaczął… - zawahałam się na moment. Nigdy nikomu o tym nie mówiłam. - …zaczął mnie karać. Najpierw psychicznie, upokarzał mnie, dokuczał i naigrywał się. A potem… - odetchnęłam głęboko. – Potem zaczął mnie bić. Do tej pory tylko w łóżku, robiąc przy okazji rzeczy, które... – urwałam, bo opis tego wszystkiego nie chciał przejść mi przez gardło. -  Aż do wczoraj… - w moich oczach błysnęły łzy. Cholera, zawsze chciałam być twarda, a tu nic z tego. Gibbs milczał, patrzył tylko na mnie uważnie. – Pewnie się dziwisz, że na to pozwalałam… - skinął lekko głową. – Nie umiem tego wytłumaczyć. Sama tego nie rozumiem. Gdzieś zgubiłam siebie i nie potrafiłam mu się przeciwstawić…
- Myślę, że powinnaś tu zostać na jakiś czas – Gibbs nagle przemówił. – Załatwię wszystko z Caroline.
- Mogę? – spojrzałam na niego zaskoczona.
- Możesz. Tyle, ile będziesz potrzebowała. Poza tym, tu będziesz bezpieczniejsza niż gdzieś indziej…
- Pojedziesz ze mną po moje rzeczy?
- Kiedy tylko chcesz.
- Od razu – zdecydowałam się błyskawicznie.

            Na szczęście Peter’a nie było w mieszkaniu. Na szczęście dla niego, bo Gibbs miał taką minę, że pewnie by go stłukł na kwaśne jabłko. Zabrałam swoje ubrania i kilka osobistych pamiątek, klucze zostawiłam na stoliku w korytarzu i z ulgą zatrzasnęłam drzwi.

            Kolejne dni spędziłam w domu Gibbsa. Nie chodziłam do pracy, więc mogłam ze spokojem odzyskiwać siły. Co prawda, do spokoju było mi bardzo daleko, ale ulga, że już nikt mnie nie skrzywdzi, była wręcz namacalna. Po konsultacjach z Caroline postanowiłam dać sobie spokój i nie wnosić oskarżenia. Moja szefowa obiecała, że załatwi to inaczej i ja jej wierzyłam. Moim skromnym zdaniem, Peter naprawdę powinien zacząć się bać. Jej i Gibbsa, który co prawda nic nie mówił na jego temat, ale czułam, że nie zostawi tak tej sprawy.

            Praktycznie całe dnie spędzałam w sypialni na piętrze. Praktycznie cały czas spałam. Gibbs twierdził, że to reakcja na stres i żebym się nie przejmowała. Prawie nie jadłam, piłam za to hektolitrami wodę i biegałam do łazienki kilka razy dziennie. Mimo, że ciągle spałam lub drzemałam, w ogóle nie czułam się wypoczęta. Śniły mi się straszne rzeczy, te, które już się zdarzyły i te, które podsuwała mi moja wyobraźnia. Budziłam się zlana potem, z niemym krzykiem na ustach, przerażona. Tak było i tym razem. Kolejne wizje zemsty Petera wyrwały mnie ze snu około drugiej nad ranem. Do tej pory, po każdym takim śnie, leżałam z otwartymi oczami, głęboko oddychając i wpatrując się w ciemny sufit. Ale dzisiaj poczułam, że już dłużej nie chcę być z tym wszystkim sama. Że potrzebuję chociaż na chwilę się do kogoś przytulić. Bez namysłu zerwałam się z łóżka i zeszłam na dół. Na kanapie, w koszulce i spodniach od dresu, przykryty lekkim kocem spał Gibbs. Podeszłam bliżej i stanęłam przy jego nogach, przypatrując mu się z napięciem. Musiał spać bardzo czujnie, bo prawie natychmiast otworzył oczy i spojrzał na mnie pytająco.
- Co się stało? – odezwał się lekko zachrypniętym głosem.
- Nie chcę być sama – wyrzuciłam z siebie drżącym głosem.
- Chodź – bez wahania przesunął się kawałek, zachęcająco odsuwając koc. Wsunęłam się w zrobione przez niego miejsce, wtulając się ufnie, na co on po prostu objął mnie mocno ramionami. – Zły sen?
- Złe życie…
- Raczej zły człowiek – sprostował.
- Dlaczego nie umiem z nim walczyć?
- Umiesz.
- Umiem? Przecież pozwalałam mu na to wszystko…
- Umiesz, tylko jeszcze nie wiesz jak – wyjaśnił. – Ale ja ci pokażę.
- Naprawdę? – wtuliłam się w niego mocniej. Napawał mnie swoistym poczuciem bezpieczeństwa. Mogłabym tak leżeć z nim bez końca.
- Obiecuję. A teraz śpij. Musisz dużo odpoczywać… - zamknęłam oczy i powoli zaczynałam odpływać w niebyt. Lekkie cmoknięcie w czoło chyba było tylko złudzeniem.

            Gibbs nie rzucał słów na wiatr. Zabrał mnie na salę ćwiczeń, gdzie pokazał kilka przydatnych chwytów i uderzeń. Zabrał mnie na strzelnicę, żebym opanowała podstawy. I całkiem nieźle mi poszło, widziałam po jego minie.
- Chcesz poszukać sobie jakieś mieszkanie? – zapytał, kiedy wracaliśmy.
- Chyba już najwyższa pora, prawda? – spojrzałam na niego. – Nie mogę siedzieć ci na głowie tyle czasu…
- Nie o to chodzi – żachnął się. – Możesz siedzieć ile chcesz i ile potrzebujesz. Ale jeśli naprawdę chcesz pokonać te wszystkie demony, musisz stać się w pełni samodzielna.
- Demony… - zamyśliłam się. – To określenie pasuje idealnie… Dobrze – ocknęłam się. – Masz rację. Musze wrócić do pracy i muszę się usamodzielnić. Dzisiaj poszukam czegoś i dam znać Caroline, że wracam.
- Dzielna dziewczynka – pochwalił mnie, uśmiechając się lekko.

            Kilka dni później Gibbs pomógł przewieźć mi moje rzeczy do nowego mieszkania. Było malutkie, salon połączony z kuchnią, mała sypialnia i mikroskopijna łazienka. Ale było blisko biura, mniej więcej w połowie drogi do Navy Yard’u. Mimo wszystko chciałam, żeby Gibbs miał blisko. W razie czego.
            Powoli wracałam do pracy, lekko zdziwiona, że Peter zostawił mnie w spokoju. Na moje pytania, czy maczał w tym palce, Gibbs przysiągł, że oprócz konfrontacji w moim gabinecie, nigdy więcej nie widział Peter’a na oczy. I chyba mogłam mu wierzyć. Dni mijały swoim ustalonym rytmem, obowiązki mnie pochłaniały, a ja, z dnia na dzień, odzyskiwałam wiarę, że teraz już wszystko będzie dobrze.

            Byłam naiwna jak małe dziecko. Ten dzień nie różnił się niczym od poprzednich. Rano wstałam, pojechałam do pracy, załatwiłam co miałam załatwić, kilka spotkań, jedna rozprawa. Nic nadzwyczajnego. Wróciłam wczesnym wieczorem, zmęczona, ale nie na tyle, żeby od razu iść spać. Weszłam do mieszkania, rzuciłam teczkę na sofę, torebkę na podłogę i z ulgą zdjęłam szpilki. Chciałam od razu iść pod prysznic, ale stwierdziłam, że jednak jestem głodna, więc skierowałam się do kuchni. W lodówce powinna być jeszcze wczorajsza pizza. Nie zdążyłam jednak tam dojść, mimo niewielkiej odległości. Liche drzwi od mieszkanka zostały wyważone naprawdę solidnym kopniakiem i do środka wpadł Peter. Patrzyłam na niego przerażona, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Wszystkie lekcje Gibbsa, wszystkie jego rady i nauki wyparowały mi z głowy w oka mgnieniu. Nie wiedziałam co robić.
- Witaj, Nadio – Peter odezwał się NAPRAWDĘ wściekłym głosem. – Trochę zajęło mi znalezienie cię. Ale w końcu mi się udało…
- Cz…Cze…go ch…chcesz? – wyjąkałam, kuląc się i usiłując odsunąć się jak najdalej. Co nie było zbyt możliwe, bo zaledwie po dwóch krokach moje biodro nadziało się na kuchenny blat.
- Czego chcę? – roześmiał się dziko. – Zrobiłaś ze mnie pośmiewisko, a twój chłoptaś podbił mi oko! A ty się pytasz czego chcę??
- Pe…ter – znów to jąknie. – Proszę… idź so…bie…
- O nie, moja małe, puszczalskie kochanie… - uśmiechnął się złowieszczo. – Nigdzie nie pójdę, dopóki nie ukarzę cię za to, co mi zrobiłaś… - ruszył w moją stronę, dalej z tym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Nie miałam gdzie uciekać i on dobrze o tym wiedział.

            Byłam przerażona jak jeszcze nigdy. Wcześniej też widywałam Peter’a wściekłego i wiedziałam, że wtedy potrafi być naprawdę wredny. Ale to, co prezentował teraz, wykraczało poza wszelkie moje wyobrażenia. Oczy błyszczały mu szaleńczo, jakby trawiła go gorączka, był blady i zaciskał usta w wąską kreskę. Podszedł do mnie i zamachnął się. Zasłoniłam się odruchowo, ale nie na wiele się to zdało. Cios był silny, poczułam pieczenie na policzku i poleciałam w przeciwległy róg pomieszczenia. Nie zdążyłam jednak uderzyć w szafki, bo Peter złapał mnie za włosy i pociągnął do siebie. Zabolało, a z moich ust wydobył się cichy krzyk. Mój były narzeczony szarpnął mocno, drugą ręką złapał mnie za ramię i popchnął do salonu. Wylądowałam na kolanach, zdzierając je sobie i przy okazji tłukąc łokieć. Usiłowałam wstać, ale nie dałam rady. Przyskoczył do mnie błyskawicznie i zdzielił pięścią w twarz. Upadłam na dywan z jękiem, a przed oczami pojawiły mi się mroczki. Potem były kolejne razy, jeden za drugim spadały na mnie, na całe moje ciało. Usiłowałam wydostać się spod tego gradu ciosów, ale nie byłam w stanie. Uderzenia, kopniaki, wszystko to zlało mi się w jedno, a cały świat zniknął. Słyszałam tylko jego ciężki oddech, w zasadzie dyszenie oraz urywane słowa, w których królowały wyzwiska i groźby. Poddałam się po zaledwie kilku minutach, przestałam uciekać, przestałam nawet próbować się zasłonić, leżałam na podłodze zbierając razy i bezgłośnie błagając o koniec. W końcu przestał. Ale wiedziałam, że tak naprawdę to dopiero początek.

            Nie myliłam się. Kiedy leżałam tak nieruchomo, czując te wszystkie razy, krwawiąc z rozbitej głowy i rozwalonych warg, ukucnął obok mnie i popatrzył mi w oczy.
- I gdzie TERAZ jest ten twój chłoptaś? – zapytał drwiąco. – No gdzie?? – ryknął. – Ma cię w dupie! Przeleciał cię i teraz nic go już nie obchodzisz. Ani jego, ani nikogo innego. Nawet jeśli cię zabiję, nikt się tym nie zainteresuje. Wiesz o tym, prawda? – zapytał cicho. – Nikt. Absolutnie nikt. Nie masz nikogo, Nadio. – ciągnął swoją chorą przemowę. – Nikogo. Nikogo nie obchodzisz. I nikt nie będzie po tobie płakał…
- Peter… - wyszeptałam z trudem. – Proszę… Błagam… Zostaw mnie…
- O nie, moja droga – zaśmiał się. – Dopiero się rozkręcam… Dopiero teraz poczujesz, co znaczy prawdziwy ból. Taki, jaki ty mi zadałaś, odchodząc! – znów mnie uderzył, a ja powoli zaczęłam odpływać. Miałam dość. Ale nie on. W tym półprzytomnym stanie poczułam, jak zaczyna zdzierać ze mnie ubranie. Nie patyczkował się, rozerwał mi bluzkę, zdarł spódniczkę, potem rajstopy. Wiedziałam, co chce zrobić. Nienawidziłam brutalności w seksie, a on ją uwielbiał. I wiedziałam, że teraz to wykorzysta. Że zrobi to wszystko, co powoduje ból i sprawia, że chcę zniknąć. Że chce mi się wymiotować, ale nie mogę. I chyba to był ten impuls, który w końcu pobudził mnie do działania. Jęknęłam cicho i wykorzystując moment, kiedy się podniósł, żeby zdjąć spodnie, przekręciłam się na bok. Zamrugałam, usiłując odzyskać ostrość widzenia. Trochę pomogło, wyciągnęłam rękę przed siebie, chcąc wymacać cokolwiek, czym mogłabym się obronić. Peter roześmiał się, widząc te moje wysiłki, po czym znów mnie kopnął. Z ust wydobył mi się stłumiony okrzyk, ale nie przestałam szukać. W pewnym momencie moja dłoń trafiła na obły kształt. Torebka! Przesunęłam się kawałek, Peter nie przestawał mnie kopać i śmiać się przy tym obłąkańczo. Wsunęłam rękę do wnętrza torby i po sekundzie natrafiłam na znajomy kształt. Rewolwer. Zacisnęłam dłoń na chłodnej rękojeści, po czym szybkim ruchem, który sporo mnie kosztował, wyciągnęłam broń. Odwróciłam się w kierunku mojego oprawcy i wyciągnęłam przed siebie rękę. Cała drżała, zarówno od wysiłku, jaki musiałam włożyć, żeby w ogóle utrzymać ją w górze, jak również od bólu i tych wszystkich negatywnych emocji, które mną zawładnęły.
            Peter zdębiał. Chyba nie spodziewał się, że w ogóle mam jakąś broń. I umiem się nią posługiwać.
- Co to ma być? – zapytał drwiąco. – Dziki Zachód. Kochanie, ty go nawet źle trzymasz… - ruszył w moją stronę.
- Nie zbliżaj się – podparłam się drugą ręką i tak szybko, jak tylko pozwalał mi mój stan, przeczołgałam się pod ścianę. – Nie zbliżaj się, bo zrobię z niego użytek…
- Zastrzelisz mnie? – zakpił. – Nie jesteś do tego zdolna, kochanie. – znów krok w moim kierunku.
- Nie… zbliżaj… się – wyjąkałam. Odruchowo odbezpieczyłam rewolwer i skierowałam lufę w stronę jego klatki piersiowej.
- Nawet grozić nie umiesz! – roześmiał się i chciał podejść, ale mój instynkt zadziałał. Dobrze wiedziałam, że jeśli znów się do mnie zbliży, jestem zgubiona. Mój palec nacisnął spust w zasadzie bez udziału mojego umysłu. Rozległ się huk, a na piersi Peter’a wykwitła pierwsza szkarłatna plama. Pierwsza, ale nie ostatnia. Zahuczało jeszcze pięć razy i dopiero charakterystyczny odgłos, kiedy iglica uderzyła w pustą komorę bębenka, sprawił, że się ocknęłam. Peter leżał na posadzce, u moich stóp, w kałuży krwi, która powiększała się z każdą sekundą. Jego martwe oczy nieruchomo wpatrywały się w sufit, ale nadal mogłam w nich dostrzec zdziwienie. Chyba nie spodziewał się, że tak to wszystko może się skończyć. Zresztą, ja też nie. Rewolwer wypadł mi z dłoni i uderzył o podłogę. I dokładnie ten moment wybrał sobie Gibbs, żeby wparować do mojego mieszkania. Widząc trupa obok kanapy i mnie, prawie nagą, pod ścianą, zatrzymał się gwałtownie w progu. A depczący mu po piętach Tony, praktycznie zaparkował na jego plecach.
- Nadio – Gibbs wszedł do środka i ostrożnie omijając powstały bałagan, podszedł do mnie. Uklęknął obok i wziął mnie w ramiona, nie zważając na nic. – Nadio… - chyba nie bardzo wiedział co powiedzieć. Chyba nie tego się spodziewał, jadąc tutaj.
- Czy on… nie żyje? – wydusiłam z siebie nurtujące mnie pytanie.
- Absolutnie i nieodwołalnie – zamiast Gibbsa odezwał się Tony, który poszedł w ślady swojego szefa i też wszedł do środka. I zdążył już sprawdzić stan Peter’a.
- O Jezu – jęknęłam, ukrywając twarz w płaszczu tulącego mnie agenta.
- Nadio, musiałaś – Gibbs odezwał się spokojnym, kojącym głosem. – Gdybyś tego nie zrobiła, to on zabiłby ciebie. Dobrze o tym wiesz…
- Ja… zabiłam człowieka, Gibbs – zaczęłam płakać. Łzy leciały mi po twarzy, mieszając się z krwią i brudząc wszystko dookoła. – Zabiłam człowieka! – zawyłam.
- To nie był człowiek – zaprotestował agent. – To było zwykle bydlę. Co on ci zrobił? – zapytał, jakoś tak miękko i bezradnie.
- Przyszedł i… - z moich ust popłynęła nieskładna opowieść o wydarzeniach dzisiejszego wieczora. Aż dziwne, że trwała tylko kilka minut.
- DiNozzo, wezwij zespół – Gibbs odezwał się chwile po tym jak skończyłam. W jego głosie nie było już bezradności. Była stal. – I karetkę. I daj jakiś koc.

Po chwili miękki pled dokładnie okrył moje ciało, Jethro pomógł mi wstać, ale widząc, że chwieję się na nogach, wziął mnie na ręce i przeniósł do sypialni. Wtuliłam się w niego, szukając ukojenia, którego nie potrafiłam znaleźć. Nie pomagały uspokajające słowa, że nie miałam wyjścia. Ani Gibbsa, ani Tony’ego, ani reszty zespołu. Ani Caroline, która przybyła kilka minut później. Peter był bestią, zgadza się. A ja go zabiłam. W obronie własnej. Każdy sąd mnie uniewinni, widząc, jak wyglądałam po tym spotkaniu. Ale szczerze, miałam to gdzieś. Zabiłam człowieka i teraz musiałam z tym żyć. Jak??


czwartek, 6 czerwca 2013

Napad.

Witam, bo tej bardzo długiej przerwie. Ostatnio pisanie idzie mi ciężko, ale udało mi się w końcu coś sklecić. Tym razem taki one-shot i troszkę Tivy, może nie tak dużo jak pewnie byście chcieli, ale nic innego nie mogę wymyślić. Zatem zapraszam do czytania :D
Aha, następna najprawdopodobniej będzie Olga, ale jeszcze "się zobaczy" :D

Alexandretta

***

Agent Specjalny NCIS Leroy Jethro Gibbs, na dźwięk kroków, podniósł wzrok znad przeglądanych właśnie dokumentów.
- Dobry, szefie – odezwał się Agent Specjalny Timothy McGee i spokojnie zasiadł za swoim biurkiem.
- Gdzie David i DiNozzo? – zapytał Gibbs, spoglądając znacząco na zegarek.
- Jeszcze ich nie ma? – zdziwił się Tim. – Dałbym sobie głowę uciąć, że widziałem samochód Tony’ego na parkingu. A Ziva ostatnio biega do pracy, więc…
- Jeszcze ich nie ma – przerwał mu agent. – Jest trzy po ósmej.
- Może poszli do łazienki? – zasugerował McGee. – A może po kawę do automatu?
- Nie gdybaj, tylko ich znajdź – warknął Gibbs wstając. Ruszył w kierunku schodów prowadzących na piętro, gdzie mieścił się gabinet dyrektora agencji Leona Vance’a, kiedy ostry krzyk Tim’a zatrzymał go w pół kroku. – Co jest? – zapytał zirytowany. McGee bez słowa wskazał na ekran telewizora, na którym, bez głosu co prawda, pokazywane były aktualne wiadomości stacji ZNN. Czerwony pasek raził w oczy, a napis „Napad na bank w Quantico” mówił sam za siebie. Jednak nie to było najgorsze. Kamerzyście udało się uchwycić sylwetkę przestępcy, który stojąc na tle wielkiego okna mierzył z broni w znajdujących się w pomieszczeniu pracowników i nielicznych o tej porze klientów. Gibbs osłupiał. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Osobą, która dokonała napadu był nie kto inny tylko jeden z jego ludzi. Agentka Specjalna Ziva David.

            Gibbs, McGee oraz Vance natychmiast udali się do Quantico. Jethro gnał na złamanie karku i chyba pobił własny rekord w czasie dojazdu na miejsce przestępstwa. Bez przeszkód dostali się do centrum dowodzenia akcją i chociaż obecny na miejscu szef tamtejszego oddziału SWAT, Ronald Whirley, dość mocno protestował, dołączyli do akcji.
- Możemy wejść w każdej chwili – mówił właśnie Whirley, rzucając nieprzychylne spojrzenia w kierunku agentów. – A jeśli uznamy, że stwarza zagrożenie dla życia obecnych tam osób, możemy ja zdjąć w każdej chwili…
- Nie! – zaprotestował stanowczo Gibbs. – To mój człowiek, muszę się najpierw dowiedzieć, dlaczego to zrobiła…
- Może za mało płacicie agentom? – zadrwił Whirley.
- Ocena tego raczej nie leży w pańskich kompetencjach – lodowato odezwał się Vance. – Musimy ustalić, co się tam wydarzyło.
- Szefie, mam film z wewnętrznych kamer monitoringu – od notebooka oderwał się McGee.
- Jak złamałeś zabezpieczenia? – zainteresował się któryś z obecnych tam policjantów.
- Pokazuj, McGee – jego szef nie pozwolił na odpowiedź. Nie było czasu na takie pierdoły. Wszyscy zbliżyli się do komputera Tim’a i z napięciem zaczęli wpatrywać w jego ekran.

            Film był krótki, ale treściwy. Kilka minut po otwarciu banku pojawili się pierwsi klienci. Wśród nich była Ziva, ubrana w czarne spodnie bojówki, czarną polarową bluzę i czapkę z daszkiem. Rozejrzała się uważnie sprawdzając rozmieszczenie kamer i strażników, po czym szybkim krokiem podeszła do kontuaru. Wyjęła zza paska broń i mierząc z niej w kasjerkę zażądała otwarcia sejfu. Akurat tego wszyscy musieli się domyślać, bo film pozbawiony był głosu. Ale gest jednoznacznie wskazywał zaplecze, gdzie sejf był umiejscowiony. Jeden ze strażników ruszył w jej stronę, ale szybki strzał w nogę unieruchomił go i pokazał, że kobieta nie żartuje. Dokładnie w tym momencie zapis urywał się, ponieważ kamera została przez agentkę uszkodzona.
- Postrzeliła strażnika… – odezwał się po kilku sekundach milczenia Whirley.
- Coś tu nie gra, szefie – Tim zmarszczył brwi.
- No nie żartuj – sarknął w odpowiedzi Gibbs.
- Nie, nie – McGee zamachał w powietrzu rękoma. – Niech szef spojrzy jak się porusza. Jakby kij połknęła. Sztywno, bez wyczucia.
- Pas z ładunkiem wybuchowym – Gibbs odgadł od razu, o co chodzi jego agentowi i jeszcze raz przyjrzał się sylwetce agentki. A potem sięgnął po komórkę i po prostu wybrał jej numer. Ustawił telefon na tryb głośnomówiący i czekał. Odebrała po drugim sygnale. – Zivo? – zaczął łagodnie.
- Przepraszam, szefie – usłyszeli w głośniku głos kobiety. – Przepraszam, ale musiałam…
- Co się stało?
- Zmusili mnie…
- Kto??
- Nie wiem. Nie znam ich. Oni… - krótkie wahanie w głosie i głęboki oddech. – Oni mają Tony’ego. Zabiją go, jeśli nie wrócę z pieniędzmi…
- Gdzie?
- Nie wiem. Zabrali go z jego mieszkania… Szefie, nie mogę dłużej rozmawiać…
- Wyciągniemy cię z tego, Zivo – Gibbs musiał to powiedzieć. Chciał, żeby wiedziała, że nie jest sama. – Obiecuję ci.
- Wiem – usłyszał jeszcze, po czym połączenie zostało przerwane. Wszyscy w milczeniu popatrzyli na głuchy telefon. Gibbs zaklął pod nosem. – Chcę wiedzieć, co się tam dzieje! – warknął, pokazując ręką zasłonięte już okna banku. – Nikt nie wchodzi i nikt nie strzela, dopóki nie dowiem się, o co w tym wszystkim chodzi. Jeśli będzie taka konieczność, umożliwimy jej wyjazd z banku z pieniędzmi…
- Ale… - zaprotestował Whirley. Jako jedyny, reszta policjantów doskonale rozumiała motywy postępowania agenta federalnego.
- Zamiast gadać, lepiej zajmij się zapewnieniem nam wizji! – Gibbs nie pozwolił mu dokończyć. – McGee!! Szukaj Tony’ego! Musimy go znaleźć zanim Ziva opuści bank…

            Gibbs, z całych sił starający się zachować spokój, krążył po pomieszczeniu, czekając na rezultaty poszukiwań Tim’a oraz na przywrócenie wizji z banku. Wszystko to trwało, a on czuł, że nie mają za dużo czasu. Wiedział, że Ziva będzie robić wszystko, żeby opóźnić swój wyjazd. Doskonale rozumiała, że znalezienie DiNozzo’a jest w tej chwili priorytetem, bez tego nie mają szans, żeby ich ocalić.
- Szefie, komórka Tony’ego albo jest zniszczona, albo ktoś wyjął baterię – odezwał się właśnie McGee. – Nie da rady jej namierzyć. Mam za to zapis kamer monitoringu miejskiego sprzed jego domu…
- Pokazuj – rozkazał Gibbs, podchodząc do niego.
- Widać jak trójka ludzi go wynosi i ładuje do czarnego vana – mówił dalej Tim, ilustrując wszystko filmem. – Niestety, ustawili się tak, że nie widać ich twarzy. Auto nie ma tablic ani żadnych znaków charakterystycznych, kiedy odjechał, śledziły go kolejne kamery, aż do wyjazdu w kierunku Norfolk. Tu ślad się urywa…
- Dlaczego?
- Zjechali na boczne drogi, gdzie nie ma sieci kamer – wyjaśnił agent. – Chcieli zejść z oczu.
- Udało im się – mruknął Jethro. – Coś jeszcze?
- Nie wykryłem żadnego sygnału telefonu komórkowego w czasie porwania – Tim westchnął. To byli profesjonaliści, a on czuł się teraz strasznie bezradny. – Pewnie wyjęli baterie z komórek… Tak ich nie namierzymy.
- Monitoruj telefon Zivy – polecił Gibbs. – Może zadzwonią…
Tim skinął głową i zabrał się do pracy.

- Mamy podgląd – zaraportował jeden z antyterrorystów kilka minut później.
- Dawaj – rozkazał Whirley i wszyscy skupili się przed monitorem. Po sekundzie pojawił się obraz. Trzech pracowników banku, dwóch klientów oraz dwóch strażników leżało na podłodze z rękoma na karkach, a Ziva krążyła między nimi, nie opuszczając broni. Rozglądała się uważnie, wszyscy mieli wrażenie, że oczy ma dookoła głowy. Kawałek dalej stała duża, czarna torba, jak się domyślali, wypełniona pieniędzmi z sejfu. Przez kilka minut nic się nie działo, a kiedy kobieta wyciągnęła z kieszeni telefon i przyłożyła do ucha, wszyscy zamarli.
- McGee!! – ryknął Gibbs, rzucając się w kierunku agenta.
- Namierzam, szefie – Tim pospiesznie walił palcami po klawiaturze. Na ekranie jego laptopa specjalny program przeczesywał sieć, rysując coraz mniejsze kręgi. W pewnej chwili wszystko zniknęło. – Cholera, za krótko! – mężczyzna uderzył pięścią w blat stolika, przy którym pracował. – Mam tylko okrąg o średnicy dwóch kilometrów…
- Gdzie??
- Trzydzieści kilometrów za Waszyngtonem, w kierunku Norfolk… Tam jest dość pusto, pewnie to jakaś zapomniana szopa albo co…
- Nie ma co gdybać, jedziemy – rozkazał Gibbs.
- Co z nią? – Whirley wskazał brodą bank. Widać było, że nie jest zachwycony, że musi przyjmować rozkazy od agenta federalnego. W zasadzie to od kogokolwiek.
- Pozwolicie jej zabrać forsę i odjechać.
- Ale…
- Żadnego ale – przerwał mu stanowczo Jethro. – Ona odjeżdża, a my czekamy na nią w terenie.
- A potem? – zaczepnie zapytał Whirley.
- A potem… - Gibbs spojrzał na niego zimno. – Potem zakończymy sprawę szybko i boleśnie – agent odwrócił się na pięcie i wyszedł szybkim krokiem. Tim ruszył za nim zastanawiając się, czy jego szef ma już jakiś plan, czy będzie improwizował.

Kilkanaście minut później agenci wjechali w wyznaczony przez program okrąg. Była to prawie pusta przestrzeń, poprzecinana polnymi drogami wiodącymi nie wiadomo gdzie. Gibbs ruszył powoli jedną z nich, mając nadzieję, że trafią na cokolwiek, co zaprowadzi ich do Tony’ego. Ziva zapewne znała adres, ale nie była w stanie im go przekazać. Jethro nie miał zamiaru ryzykować jej życiem, bo na pewno w jakiś sposób ją kontrolowali. Musieli, skoro miała na sobie pas z materiałami wybuchowymi. Zastanawiał się tylko, czy miała ustawiony zegar i musiała zmieścić się w określonym czasie, czy pilnowali jej, żeby w razie nieposłuszeństwa zdetonować ładunek drogą radiową. Nie miał ochoty tego sprawdzać, chciał uratować obu swoich agentów, a nie jednego z nich kosztem życia tego drugiego.
- Szefie, chyba coś mam – odezwał się nagle McGee, który całą drogę milczał, gorączkowo przeczesując wszystkie dostępne mapy na swoim telefonie komórkowym. – Trzy kilometry na wschód od tego miejsca jest zaznaczony opuszczony kompleks budynków. Kiedyś były tam stajnie i wybieg dla koni, ale właściciel nie dał rady tego utrzymać. Budynki jeszcze stoją, ale są w kiepskim stanie. Miasto zastanawia się, czy tego nie wyburzyć i jakoś zagospodarować…
- McGee, nie musisz mi przedstawiać całej historii tego miejsca – przerwał mu w pewnym momencie Gibbs. – Po prostu powiedz, gdzie mam jechać.
- W najbliższą drogę szef skręci i cały czas prosto…

            Kilka minut później w oddali zamajaczył kompleks chylących się ku upadłości chatynek. Z daleka wszystkie wyglądały na stajnie, ale Gibbs wiedział, że ta na środku to najprawdopodobniej  budynek mieszkalno-biurowy. Zatrzymał samochód w pewnej odległości od tego miejsca i wysiadł.
- Dalej pójdziemy pieszo – powiedział do Tim’a, wyjmując z bagażnika kamizelki oraz dodatkową broń. Agenci szybko się ubrali i ruszyli w kierunku budynków, starając kryć się wśród wysokich traw i nielicznych krzaków. Będąc już na pograniczu, rozdzielili się, bo tylko w ten sposób zwiększali szanse na odnalezienie Tony’ego oraz jego porywaczy. Gibbs ruszył w swoją stronę z bronią gotową do strzału. Wszystko w nim buzowało, czuł wściekłość, że ktoś zmusił jego ludzi do popełnienia przestępstwa. Że wplątał ich w jakąś swoją chorą grę. Zmuszał się, żeby być ostrożnym, żeby uważać i dokładnie sprawdzać, chociaż najchętniej wpadłby tam niczym rozjuszony byk i rozniósł wszystko w drobny mak.
- Szefie, chyba ich widzę – usłyszał w uchu głos Tim’a. – Budynek pośrodku, jeden strażnik przed drzwiami…
- Widzę – Gibbs ostrożnie wychylił się zza narożnika jakieś stajni i zerknął. Faktycznie, jeden strażnik. – Nie są zbyt ostrożni, raczej nie spodziewają się gości…
- Co robimy?
- Podejdź od tyłu – polecił mu agent. – I zobacz, jak wygląda sytuacja.
- Robi się…
Gibbs od czasu do czasu zerkał na strażnika i usiłował obmyślić na szybko jakiś sensowny plan. Ale nic mu nie przychodziło do głowy poza wpadnięciem tam znienacka i wystrzelaniem wszystkich. Jednak zanim podjął ostateczną decyzję, usłyszał zbliżający się samochód. Natychmiast znalazł sobie nową kryjówkę, z której mógł bez problemów obserwować wejście. Chwilę później przed budynkiem zatrzymało się Mini Zivy i ze środka wysiadła jego agentka. Miała ze sobą czarną torbę z banku, a jej mina świadczyła o tym, że jest wściekła i na skraju wybuchu. Na jej widok, strażnik spod drzwi odbezpieczył swój karabin, po czym z rozmachem otworzył drzwi i gestem kazał jej wejść do środka. Zrobiła to nad wyraz niechętnie i z ociąganiem, rozglądając się wokół, jakby szukając wsparcia. Bo tak istotnie była. Szukała go, bo była przekonana, że ani Gibbs, ani McGee nie zostawią ich samych.

            Gibbs dokładnie tak odczytał jej zachowanie. Ona czekała na jakiś ruch z jego strony, a on nie mógł, po prostu nie mógł, jej zawieść. Ani Tony’ego. Nie mógł dopuścić do utraty swoich agentów, nawet jednego.
- McGee, jak sytuacja? – rzucił do słuchawki pytająco.
- Szefie, w środku jest Ziva, trzech napastników, wszyscy uzbrojeni oraz nieprzytomny Tony – kilka chwil później zgłosił się Tim. – Wyglądają na zdesperowanych. Grożą Zivie, bo nie chce im oddać torby z forsą. Co robimy?
- Chodź na front – polecił mu agent. – Nie ma na co czekać. Wkraczamy.
- Tak jest.
Gibbs w oczekiwaniu na niego rozejrzał się wokół, szukając czegoś, co pomogłoby im wywabić bandytów z budynku i odciągnąć ich od agentów. Jego wzrok padł na wóz Zivy i w głowie pojawił się desperacki pomysł. Podkradł się do auta i szybko zajrzał do środka. Tak jak przypuszczał, kobieta zostawiła kluczyki w stacyjce. Ostrożnie otworzył drzwiczki i zdjął pokrycie z jednego zagłówka. Zwinął go w rulonik, wetknął do wlewu paliwa, miał szczęście, bo bak był pełen, więc kiedy materiał szybko nasiąknął, przytrzymał go na miejscu za pomocą  klapki i podpalił. Prowizoryczny lont zajął się błyskawicznie, Gibbs nie czekając przeskoczył do przodu, zwolnił ręczny hamulec i wrzucił biegi na luz. A potem delikatnie manewrując kierownicą, nakierował samochód na sąsiedni budynek i popchnął. Dokładnie w tym momencie pojawił się McGee, który widząc co robi jego szef, pospieszył mu z pomocą. Nie musieli wkładać dużo siły w rozpędzenie Mini, bo teren był lekko pochyły. Auto powoli się toczyło, a agenci nie czekali dłużej, puścili je wolno, a sami przyskoczyli do domku, gdzie byli poszukiwani przez nich bandyci. Kilka sekund później wóz dojechał do ściany starej stajni, a powietrzem wstrząsnął huk eksplozji. Samochód zamienił się w jadącą kulę ognia, a części karoserii i reszty wyposażenia poszybowały we wszystkie możliwe strony. Gibbs i McGee skulili się odruchowo, czując podmuch gorącego powietrza. Na szczęście wszystkie większe fragmenty ich ominęły, a te mniejsze nie wyrządziły żadnej krzywdy. Na reakcję nie musieli długo czekać. Bandyci wybiegli z domku i zaskoczeni stanęli na schodach do niego prowadzących. Na to właśnie liczył Gibbs. Natychmiast zaczął strzelać, jego kule położyły pierwszego, drugiego raniły, ale tego wykończył Tim. Trzeci zasłonił się drzwiami, po czym wrócił do środka. Ale jeden nie był już tak groźny jak troje. Gibbs i McGee wskoczyli na podest i wdarli się do środka. Szybki rzut okiem pozwolił agentom ocenić sytuację. Która nie przedstawiała się zbyt różowo. Ziva stała na środku, na szeroko rozstawionych nogach, a jeszcze żywy bandyta trzymał ją mocno i celował z pistoletu prosto w jej głowę. Tony leżał nieopodal i sprawiał wrażenie nieprzytomnego. Jethro i Tim zatrzymali się w drzwiach z bronią gotową do strzału.
- Rzuć to! – warknął Gibbs.
- Mowy nie ma – odpowiedział mu bandyta.
- Rzuć to, to może przeżyjesz…
- Mowy nie ma – odezwała się nagle Ziva, po czym z całej siły uderzyła napastnika łokciem w brzuch, jednocześnie drugą ręką łapiąc za pistolet przy swojej skroni.  Facet stęknął, szarpnął się gwałtownie, ale dokładnie w tym momencie, pozornie nieprzytomny Tony wysunął nogi i kopnął go prosto w golenie. Bandyta zachwiał się, poluźnił chwyt, co Ziva natychmiast wykorzystała, wyrywając się i odskakując w bok. A broń Gibbsa i Tim’a wypaliła jednocześnie, robiąc facetowi dziury w klatce piersiowej. Napastnik z głuchym jękiem zwalił się na podłogę i znieruchomiał. W zasadzie to znieruchomieli wszyscy. Pierwszy poruszył się Tony, który poderwał się na równe nogi i przyskoczył do stojącej jak słup kobiety.
- Zivo! – złapał ją za ramiona i przytulił mocno. – Nic ci nie jest?
- Puść – zażądała w odpowiedzi.
- Muszę się upewnić, że jesteś cała – zaprotestował DiNozzo.
- Kretynie, mam na sobie bombę! – wrzasnęła, wyrywając się. Tony spojrzał na nią zdumiony, po czym ostrożnie rozpiął jej polar i odsunął na bok. Jego oczom ukazał się pas pełen zielonych kostek, kabelków i migających diod.
- O kurwa… - jęknął. Gibbs podszedł do nich i spojrzał uważnie, po czym szybko wyjął z kieszeni nóż.
- Poprowadź mnie – polecił, błyskając ostrzem. Ziva odwróciła się tyłem, ściągając bluzę i odrzucając ją na bok.
- Detonator jest na środku – odezwała się w miarę opanowanym głosem. – Powinien wyglądać jak małe, plastikowe pudełeczko, prowadzą do niego cztery kable…
- Jest – Gibbs bez trudu znalazł rzecz, o której mówiła kobieta. – Kable mają różne kolory…
- Ostatni podłączył ten od spodu…
- Mam – agent sięgnął dłonią i ostrożnie oddzielił niebieski przewód od pozostałych. – Jesteś gotowa? – zapytał jeszcze. Ziva kiwnęła głową i zacisnęła powieki. Jeśli się pomyliła, zaraz wszyscy wylecą w powietrze. Gibbs zbliżył ostrze do kabelka, potem odetchnął głęboko i ciachnął. Cisza jaka zapadła była wręcz namacalna. Dopiero po sekundzie do wszystkich dotarło. Udało się. Trafił. Ziva wypuściła powietrze z płuc i powoli zdjęła z siebie pas z ładunkami. Chociaż odcięli przewód detonujący, ostrożności nigdy za wiele. Kiedy całość znalazła się na podłodze znów pozwoliła przytulić się Tony’emu. A ten przyciągnął ją do siebie i nie zważając na obecność szefa, zaczął ją całować. W usta, oczy, policzki, czoło. Jakby chciał się upewnić, że faktycznie jest cała. Gibbs przewrócił oczami, ale nic nie powiedział. Uznał, że czas na wyjaśnienia przyjdzie później.
- Szefie, jest jeszcze jeden – Ziva w końcu uwolniła się z ramion Tony’ego. – Oni wpadli, uśpili nas, a kiedy się ocknęłam nad ranem, Tony’ego nie było, a ja miałam na sobie to – pokazała ręką pas na podłodze. – Ten czwarty facet powiedział mi, co mam zrobić, bo inaczej zabiją jego, a mnie wysadzą w powietrze…
- Jak cię kontrolował?
- Pojechał za mną – wyjaśniła. – Powiedział, że wystarczy małe nieposłuszeństwo, a odpali ładunki. Kiedy dojeżdżałam do banku, zauważyłam, że już go za mną nie ma, znikł, nawet nie wiedziałam kiedy…
- Wracamy do Quantico – zarządził w odpowiedzi Gibbs. Cała czwórka wyszła z budynku i skierowała się w stronę pozostawionego na uboczu Dodge’a. – McGee, ściągniesz zapisy kamer z okolicy banku, a my przeczeszemy teren w poszukiwaniu auta. Czym jechał?
- Granatowy sedan, chyba Honda – Ziva wysiliła pamięć.
- Przynajmniej wiemy, czego szukać – westchnął Gibbs. Szedł pierwszy, jednocześnie wybierając numer do Vance’a. żeby poinformować go o rezultatach poszukiwań. Podeszli do wozu, kiedy znienacka z krzaków wyskoczył jakiś facet. Miał błędny wzrok, karabin w ręce i krzyczał coś, czego nie mogli zrozumieć. Zaskoczeni, odruchowo schowali się za samochodem, a mężczyzna zaczął strzelać. Pierwsza seria zaznaczyła karoserię wozu efektownymi dziurami, druga wybiła prawie wszystkie szyby, dwie kule z trzeciej trafiły Gibbsa w klatkę piersiową. Ponieważ nieopatrznie podniósł się za wysoko, usiłując zdjąć napastnika. Ziva, widząc padającego szefa, poderwała się gwałtownie, złapała upuszczona przez niego broń i kilkoma strzałami powaliła bandytę na ziemię. Tim natychmiast pobiegł zobaczyć, czy facet nie żyje, a Tony i Ziva rzucili się w kierunku leżącego Gibbsa.
- Szefie! – Ziva nie widząc krwi, zaczęła szarpać ubranie mężczyzny. – Szefie, błagam, nie umieraj mi tu!
- Wcale nie mam zamiaru – doszedł ja zduszony głos agenta. – Zivo, na litość boską, przestań. Porwiesz mi koszulę…
- Rany, Gibbs – agentka jęknęła i oparła się o Tony’ego. – Nie strasz nas tak więcej…
- To nie ja, to bandyci – stęknął Jethro, podnosząc się do pozycji siedzącej.
- Facet nie żyje – zaraportował Tim, który właśnie się pojawił. – W porządku, szefie?
- Żyję – odpowiedział mu lakonicznie mężczyzna.
- Nie wyglądasz, jakbyś się martwił – zaatakowała go nagle Ziva.
- Wiedziałem, że ma kamizelkę – wzruszył ramionami McGee. – Więc czym miałem się martwić?
- Cholera jasna! – Ziva poderwała się gwałtownie na równe nogi. – Mam już dość! Chcę do domu! – zawołała płaczliwie, niczym mała dziewczynka. Tony natychmiast przyskoczył do niej i wziął ja w ramiona.
- Hej, spokojnie – zaczął cicho mówić. – Zaraz pojedziemy, wykąpiesz się, odpoczniesz… A tak na marginesie, ze mnie nigdy tak ubrania nie zrywałaś…

- I właśnie o tym musimy porozmawiać – usłyszeli nagle z boku stanowczy głos Gibbsa. Spojrzeli na niego, a on na nich, twardo i bezlitośnie. – Koniecznie musimy porozmawiać…

KONIEC


wtorek, 23 kwietnia 2013

Callen, G. - epilog

Przed Wami epilog. A potem jeszcze nie wiem, co będzie. Obiecana Tiva nie chce się napisać, ale myślę, że Chandni nadrobiła ten wątek z nawiązką :D Ale za to kroi mi się coś jeszcze, tylko nie wiem co z tego wyjdzie :D Jak zwykle zresztą :D 
Ale nie przedłużając - miłej lektury :D

Alexandretta

***

Commercial 810

- Kiedy się zorientowałeś? – zapytał G, siedząc na drewnianej platformie, przywiązany do metalowych uchwytów. Jamal stał za jego plecami, więc nie mógł zobaczyć, jaką ma minę, ani co robi.
- Pisałeś swój list prawą ręką – wyjaśnił terrorysta. – Nie pamiętam za wiele o Anwarze, oprócz tego, że… w szkole wszyscy leworęczni byli sadzani w ostatnim rzędzie. – Jamal skończył konfigurować telefon i przyczepił go do wybuchowej kamizelki, którą Callen wciąż miał na sobie.
- Jak wysadzenie magazynu ma być twoim oświadczeniem? – zdziwił się G.
- Przez zabicie heretyków w jego korowodzie – zaczął wyjaśniać Avrulov. – Policyjna eskorta powinna zgłosić jego przybycie. Zaleta niezależnego dżihadu to zdolność szybkiego przystosowania się. Rząd przysyła agenta federalnego, my improwizujemy. Powinniśmy wyrzec się nagrody, improwizujemy znowu – Jamal stanął obok platformy i Callena. – Agent federalny… może być niezłą nagrodą pocieszenia – terrorysta odwrócił się i powoli opuścił ten pseudo garaż. G, widząc to, zaczął szarpać swoje więzy, ale trzymały mocno. W tym momencie do jego uszu doszedł hałas, który po chwili zidentyfikował jako wystrzał i dźwięk upadającego na posadzkę ciała.
- Tutaj – G, przekonany, że to reszta jego zespołu, natychmiast nakierował ich na odpowiednie pomieszczenie. – Sam, kamizelka!
- To ja – zamiast jego partnera, za plecami odezwała się Olga. – Zabrałam mu komórkę – podeszła bliżej, wyciągając z kieszeni spodni swój nóż. G w milczeniu patrzył jak rozcina plastikowe opaski, którymi był skrępowany. Swoją drogą, ciekaw był, kiedy zdążyła się przebrać. – Bomba nie może być aktywowana… - przerwała, słysząc okrzyki i szybkie kroki. Od razu złapała za Sig’a i skierowała jego lufę w stronę drzwi.
- Czysto! – rozpoznała Deeks’a.
- Czysto! – zawtórowała mu Kensi.
Po sekundzie do pomieszczenia wpadła cała trójka z Samem na czele.
- Czysto – odpowiedziała im, opuszczając broń. Zrobili to samo, ale uczucia malujące się na ich twarzach trudno było nazwać przyjaznymi. Zwłaszcza u Sama.
- G? – rzucił, ignorując ją i patrząc z niepokojem na wciąż siedzącego na platformie partnera.
- Ciebie też dobrze widzieć – Callen uśmiechnął się lekko.
- Jak się trzymasz? Wszystko dobrze? – Kensi zatroszczyła się o kolegę, starannie omijając wzrokiem stojącą kawałek dalej Olgę. A ta dobrze wiedziała dlaczego.
- Bywało lepiej – opowiedział G, czując narastające napięcie. On sam nie bardzo wiedział, jak zareagować, ale na pewno musieli sobie z Olgą wiele rzeczy wyjaśnić. Najgorsze, że wcale nie przeszła mu ochota na wlanie jej. Callen wstał, chcąc zejść, ale dziwna konstrukcja zachwiała się, więc zatrzymał się, żeby złapać równowagę.
- STÓJ! – ostry krzyk Sama rozległ się dokładnie w tej samej chwili. Wszyscy znieruchomieli zaskoczeni. – Nie ruszaj się – jego partner zaczął obchodzić platformę kocim krokiem, uważnie się jej przyglądając. – Wygląda na jakąś szalę… Jest okablowana.
- O czym mówimy? – zapytał G spokojnie, chociaż tak naprawdę do spokoju było mu bardzo daleko. Sam westchnął, uklęknął obok i zajrzał pod spód.
- Wyłącznik ciśnieniowy podłączony do materiałów wybuchowych – odpowiedział, równie spokojnie.
- Więc jeśli zejdzie… - Kensi urwała.
- Wyzwoli ładunek – dokończył za nią Deeks.
- Stój nieruchomo – polecił Sam. – Bardzo nieruchomo – dodał z naciskiem. Mężczyzna sięgnął po niewielkie cążki i zaczął wpatrywać się w okablowanie bomby. Wszyscy obecni wstrzymali oddech, z napięciem obserwując, jak agent zastanawia się, który z kabelków przeciąć. Po nieskończenie długiej chwili Sam wybrał jeden (czerwony!) i ciachnął. Nic nie wybuchło. Za to wyraźnie było słychać, jak wszyscy wypuścili powietrze z płuc z głośnym świstem.
- Dobrze? – pierwszy odezwał się G.
- Jasne – Sam wstał i schował cążki. – Wszystko dobrze…
Callen szybko zeskoczył z platformy, po czym od razu pozbył się kamizelki. Chodzenie z materiałami wybuchowymi na plecach to nie był dobry pomysł. Odłożył ją na bok, ostrożnie, po czym rozejrzał się i wolnym krokiem podszedł do stojącej z boku Olgi. Patrzyła jak się zbliżał, a w jej oczach widział tą zwykłą mieszankę bezczelności i kpiny. Ale gdzieś na dnie czaiła się ulga. I niepokój.
- To komórka Jamala? – zapytał, pokazując na aparat, który cały czas trzymała w dłoni.
- Tak – skinęła głową.
- Sam, zajmij się tym – delikatnie wziął od niej telefon i podał swojemu partnerowi. Ten zabrał go, po czym z resztą zespołu zaczął zabezpieczać budynek, czekając na przyjazd policji i techników. Olga patrzyła na to w milczeniu, po czym odwróciła się, najwyraźniej chcąc odejść. – A ty dokąd? – G złapał ją za ramię i zatrzymał.
- Moje zadanie już się kończyło – odpowiedziała.
- I co? – spojrzał na nią z niedowierzaniem. – To wszystko? Zero wyjaśnień? Zero rozmowy?
- Tego nie powiedziałam. Ale ja też muszę zdać raport i zamknąć swoje sprawy…
- O nie! – ścisnął mocniej. – Nie pójdziesz nigdzie, dopóki wszystkiego nie wyjaśnisz!
- Tutaj? – westchnęła.
- Na zewnątrz – zreflektował się Callen. Wyszli i stanęli pod ścianą sąsiedniego budynku, w pewnym oddaleniu od głównych wydarzeń, w cieniu, schowani przed wścibskimi spojrzeniami. – Mów – polecił szorstko, puszczając ją, ale stając tak, że nie mogła w  żaden sposób uciec.
- Dostałam takie zadanie – zaczęła z wahaniem. – Przeniknąć do tej komórki terrorystycznej, dowiedzieć się, co chcą zrobić i powstrzymać ich…Udało mi się. Zostałam… zaopatrzeniowcem. Jamal zaufał mi na tyle, że zdradził swoje plany. A raczej ich część.
- Jak?
- Ktoś mnie polecił…
- Kto?
- To już mało istotne – mruknęła. – Jamal… Był naprawdę oddany swojej sprawie… Chciał, żebym była taka sama…
- Chciał, żebyś w imię jego chorych idei... zabiła się?
- Tak – skinęła głową. – To była moja szansa… Nareszcie mogłam znaleźć się poza zasięgiem jego wzroku. Mimo zaufania, pilnował mnie i tego, co robię, co mówię… Więc wzięłam ten cholerny rewolwer i pojechałam na autostradę 101. Zamiast siebie, wysadziłam samochód. Policja zarządziła objazd, a ja wróciłam tutaj… Musiałam go zabić…
- Taki miałaś plan od początku? – G patrzył na nią z niedowierzaniem.
- Mniej więcej. Twoje pojawienie się lekko go zmieniło – też na niego spojrzała. – Skąd się tu wziąłeś?
- Przypadek… - streścił jej wyniki dochodzenia. W jej wzroku pojawiło się osłupienie.
- Wszedłeś do gry na podstawie tak szczątkowych informacji?? Zwariowałeś??
- Ja?? – wkurzył się. – A ty co robisz?? Nie jesteś lepsza ode mnie! Dla kogo teraz pracujesz?
- Guzik cię to obchodzi! – też się wkurzyła. – To nie jest istotne!
- Nie jest?? Jak najbardziej jest! Bardzo chciałbym się dowiedzieć, która agencja rządowa ma taki dar przekonywania! Że przekonała cię, żebyś mnie zostawiła i zadała się z jakimś pieprzonym terrorystą!
- Więc o to chodzi? – popatrzyła na niego z żalem. - Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, to była tylko i wyłącznie moja decyzja. Musiałam odejść, nie rozumiesz tego??
- Musiałaś?? – jeśli chciała go zaskoczyć, to się jej udało. – Jak to, musiałaś??
- A jak to sobie wyobrażasz? Co ci miałam powiedzieć?? Kochanie, mam tajne zadanie, wyjeżdżam i nie wiem, kiedy wrócę?? Ba, może nawet nie wrócę, bo jak mi nie wyjdzie, to mnie zabiją?? Upadłeś na głowę??
- Na pewno byłoby to lepsze niż ta twoja żałosna wymówka. Nie potrafię z nikim być… - przedrzeźnił ją.
- To NIE jest żałosna wymówka! – krzyknęła. – To prawda! Nie potrafię! Nie umiem! Już nie umiem!
- Przestań pieprzyć! A do tej pory, co to było?? Zabawa?? Jakaś gra??
- Myślałam, że się uda… - ucichła.
- Gówno prawda! – wrzasnął. - Wcale nie myślałaś! A już na pewno nie o mnie! – G był naprawdę wściekły. Olga nic nie odpowiedziała, spuściła wzrok, więc popatrzył na nią uważnie, a potem złapał pod brodę i zmusił, żeby na niego spojrzała. – Robisz to specjalnie, prawda? – zapytał cicho. – Chcesz, żebym cię znienawidził, żebym nie mógł na ciebie patrzeć. Żebym przestał cię… kochać… Dlaczego??
- Bo… - zawahała się. – Bo cię kocham i nie chcę, żebyś cierpiał, kiedy…
- Kiedy, co? – spytał, bo zamilkła.
- Kiedy zginę…
- Mam ochotę ci wlać – odezwał się po chwili. Widział w jej oczach niepewność i zdał sobie sprawę, że zrobiła dokładnie to, co on sam by zrobił na jej miejscu. – Stłuc na kwaśne jabłko i sam nie wiem, co jeszcze… - puścił jej brodę, po czym przygarnął do siebie i przytulił. – Nie pojmuję czasami twojego postępowania… I twojej logiki… Myślę, że kilka klapsów wyprostowałoby twój sposób myślenia…
- Spróbuj szczęścia… - wtuliła się w niego. – Nie dasz mi rady…
- Nie? – odchylił się lekko i popatrzył na nią. Uśmiechała się zadziornie, jak to ona.
- Nie – splotła dłonie na jego karku.
- Taka jesteś pewna? – oparł swoje czoło o jej i popatrzył w oczy.
- Nie – zaśmiała się cicho. – Ale zawsze możemy spróbować… zapasów na macie...
- Kusisz, kobieto… - jego dłonie z pleców przemieściły się na pośladki.
- Tak? – zdziwiła się obłudnie. – I jak mi idzie?
- Znakomicie… Nie czujesz? – przycisnął swoje biodra do jej.
- To największy… komplement, jaki ostatnio usłyszałam… I poczułam… - teraz on się roześmiał.
- Stęskniłem się za tobą – wyszeptał.
- Ja za tobą też… - odszepnęła. To nie były słowa, którymi chcieli dzielić się z kimkolwiek.
- Co dalej?
- Nie wiem… Wytrzymasz?
- Nie wiem… - przyznał uczciwie. - Ale mogę spróbować.
Patrzyli na siebie jeszcze chwilę, a potem Callen zaczął ją całować. Mocno, namiętnie, dając upust swojej tęsknocie z ostatnich trzech miesięcy. Nie pozostała mu dłużna. Żadne z nich nie wiedziało, co dalej, oboje zdawali sobie sprawę, że lekko nie będzie. Ale właśnie teraz zrozumieli, że mają siebie, a to było w tym wszystkim najważniejsze. W końcu, po co walczyć i się starać, jak nie ma dla kogo?